czwartek, 10 grudnia 2009

Tour de Transylwania cz3

Dzisiaj na specjalną prośbę Góry Fogaraskie i słynna trasa Transfogaraska.
Niestety ze względu na specyfikę i położenie w zimie najbardziej newralgiczny i jednocześnie najpiękniejszy odcinek jest zamknięty, ale można obejrzeć sobie z góry co też uczyniłam.
Sama trasa ciągnie się od południa od miejscowości Pitesti do miejscowości Arpasu de Jos na północy. Jak wspomniałam odcinek dający najwięcej adrenaliny, który notabene można obejrzeć na moich poprzednich wpisach (Top Gear goes to Romania), zaczyna się od południowej strony przy jeziorze i tamie Vidraru

I od tej strony składa się z kilku tuneli wiaduktów, oczywiście typowo dla górskiego krajobrazu jest powywijana, więc na pewno dla każdego kierowcy to będzie wielka przygoda.

Najbardziej spektakularna część znajduje się po drugiej stronie gór od Balea Lac, ta część z kolei jest prawdziwym sprawdzianem umiejętności.
Niestety jak zaznaczyłam na początku w zimie zamknięta, ale można ją było sobie obejrzeć niejko "z góry" korzystając z czegoś w rodzaju kolejki gondolowej zwanej "Telecabiną"


Całość naturalnie można obejrzeć na Flikerze jak również resztę zdjęć pokazujących piękno gór Fogaraskich. A muszę przyznać, że jest na co popatrzeć i w mojej opinii chyba najpiękniejsze pasmo Karpat w Rumunii. Z tego co zdążyłam się dowiedzieć to większość szczytów gór Fogaraskich jest nie do zdobycia bez raków i czekanów. Nawet w lecie podobno wejście na wiele spośród szczytów tutaj to kwestia nie kilku godzin, a wyprawa na cały dzień.
Dla tych, którzy podobnie jak ja uważają że Bóg stworzył mnie człowiekiem a nie kozicą jest wersja "leniwa" czyli wjazd kolejką na górę. Oczywiście niestety nie zobaczy się całości gór a zaledwie kawałek, no ale cóż nie każdy jest miłośnikiem wspinaczki. Dodam, że akurat w Balea Lac jest jeszcze jedna fajna atrakcja zimą. Hotel położony na górze oprócz zwykłych zabudowań stawia w sezonie "Hotel lodowy" w którym można się zatrzymać, na pewno jest to wielka atrakcja, a i podobno ceny do przeżycia.

środa, 9 grudnia 2009

Plotki

W firmie dzisiaj zahuczało od rana, taki "gorący" news, który zdominował całkowicie wszystkie inne doniesienia. Informacja, jakoby były podejrzenia, iż jeden z dyrektorów najwyższego szczebla został dotknięty nowym wirusem grypy. Całości przekazu dodaje jeszcze pikanterii fakt, że od rana jest nieobecny zarówno on jak i asystentka, która na marginesie wczoraj czuła się doskonale, a sekretariat jest zamknięty na cztery spusty. Ten drugi fakt jest chyba sprawą precedensową i powoduje największe spekulacje, jako że sytuacja, żeby nikogo nie było "na straży" departamentu, jak dotąd chyba nigdy nie miała miejsca. Dodatkowo nasze biuro graniczy ścianą z wspomnianym sekretariatem, jesteśmy więc niejako największą "grupą ryzyka":).
Reakcje powiem szczerze bywały różne, od najbardziej irracjonalnych po wręcz śmieszne. Przykładowo koledzy przeprowadzili wnikliwą dyskusję, jak teraz udać się do toalety chociażby umyć ręce skoro przecież on tam klamek dotykał, w rezultacie w szybkim tempie zostały zakupione jednorazowe chusteczki nasączone płynem odkażającym do biurowego użytku. Odbyto również strategiczną naradę czy włączać klimatyzację bo przecież jest "centralna" i "połączona" i coś tam może latać. Każdy również gorączkowo sobie przypominał każdy, nawet najdrobniejszy moment spotkania z owym dyrektorem na przestrzeni ostatnich dni, nawet zdawkowe "dzień dobry" na korytarzu, pod kątem tego co później dotykał, robił, na czym mogą znajdować się zarazki. Do gruntownych porządków jeszcze nie przystąpili, chociaż nie zdziwiłabym się rano gdybym zobaczyła ekipę deratyzacyjną. Jak przypomniałam, że ja przecież od połowy zeszłego tygodnia to zdążyłam oprychać, obkichać i obkaszleć cały pokój, włącznie ze znajdującymi się w środku sprzętami to aż się niektórzy zapowietrzyli. Jakoś wcześniej nie kojarzyli faktów, momo że w piątek wyglądałam jak z krzyża zdjęta. Starałam się ich pocieszyć, że skoro ja przeżyłam, to im raczej też nic nie grozi. Co najwyżej dwa dni wyjęte z życiorysu bedą mieli i po problemie, jak u mnie. Niektórzy nawet jeszcze się łudzą, że może w takim razie moja była "zwykła" a nie "świńska" i tak się zastanawiam czy nie wrzucić małej złośliwostki i nie pojechać się przebadać jednak. Z drugiej strony aż się boje sobie wyobrazić reakcji, gdyby się dowiedzieli że to prawda. Scenariusz z przedterminowym odesłaniem mnie do domu byłby chyba najbardziej łagodny i humanitarny z tych, które przychodzą mi do głowy...

wtorek, 8 grudnia 2009

Tour de Transylwania cz2

Zamek Drakuli


Jako wielka fanka, miłośniczka i w ogóle już chyba "groupie" Drakuli musiałam zaliczyć podczas mojej wycieczki miejsca historycznie z nim powiązane. Jednym z takich jest właśnie zamek w Poenari a zasadniczo jego ruiny. Być może z tej głównie przyczyny, Rumunii jako "turystyczną" siedzibę Drakuli ustanowili zamek w Branie, ponieważ jest on lepiej zachowany. Drugim powodem, nie wiem czy nie równie istotnym, jest możliwość "zdobycia" zamku, co nie jest naprawdę takie proste, sama zaświadczę. Żeby dostać się do ruin trzeba pokonać 1480 schodów po stromym zboczu. Dodam, że schody są różnej wysokości, nachylenia, co dodatkowo utrudnia sprawę. Około 30 minut wspinaczki może niektórych zniechęcić, widziałam jak jednostki wracały się z powrotem na dół nie osiągnąwszy celu... Teraz też się nie dziwię dlaczego ta miejscówka była wybrana przez Vlada na główną siedzibę. Przeciwnik pewnie zanim dotarł na górę już miał dość walki... Dla porównania wieża Eiffla ma 1665 schodów jeśli ktoś był i odważył się na wersje "by foot", więc niewiele więcej.


W mojej podróży na górę miałam psa przewodnika:) a właściwie sunie, która wiernie i nawet bez irytacji w oczach, zatrzymywała się za każdym razem kiedy traciłam oddech i bezpiecznie odholowała mnie do samej twierdzy:P


i widok z zamku


całość jak zwykle na Flikerze

Udało mi się jeszcze wygospodarować trochę czasu i wrzuciłam jeszcze zdjęcia z Curtea de Arges miasteczko po drodze do Poenari

poniedziałek, 7 grudnia 2009

z powrotem wśród żywych

Przeleżałam cały weekend z grypą w domu, mam nadzieję że nie tą nową, ale wole nie wiedzieć. W piątek ledwie się dowlokłam z pracy do domu uwieszona na rurce w metrze, w pozie pół błagalnej, pół cierpiętniczej i tylko czekałam, aż ktoś podejdzie i wrzuci pieniążek do "czapeczki biednej dzieczynki". Soboty praktycznie nie pamiętam, poza momentami jak na czworakach wlokłam się do łazienki, całą przespałam. Może i dobrze, bo momentami miałam wrażenie że przy każdym kaszlnięciu wypluje płuca. Objawy mogą wskazywać na nową mutacje grypy, kaszel, katar, totalny brak apetytu - od piątku do dzisiaj nie wzięłam nic do buzi w stanie stałym:) tylko płyny. Z tego ostatniego się cieszę bo mam wrażenie że straciłam ze 2-3 kilo:P W każdym razie upewniać się co to było nie będę, podobno ludzie nieśwaidomi żyją dłużej... Kaszel już mi przeszedł, został katar, ale z tym nauczyłam się już żyć. Humor wrócił jak widać do normalnego poziomu i nawet po tym, jak wrzuciułam kilka typowych dla mnie złośliwostek kolegom w pracy, wszyscy zgodnie doszli do wniosku że wracam do formy.

Wczoraj Rumuni wybrali wreszcie nowego-starego prezydenta i chwała im za to, bo przez ostatni tydzień już miałam dość debat politycznych w pracy. Oczywiście teraz są jeszcze bardziej podzieleni niż przed wyborami, tym bardziej że wygrana 50,4 do 49,6 jest dokładnym świadectwem jak bardzo podzielone jest społeczeństwo. Co więcej, z kimkolwiek się nie rozmawiało to w rzeczywistości każdy głosował nie "NA KOGOŚ" tylko "ŻEBY NIE WYGRAŁ TEN DRUGI" z takich czy innych przyczyn. W efekcie urzędujący prezydent rozpoczyna nową kadencję, na zasadzie "mniejsze zło", tudzież "lepszy taki, który nic nie robi niż taki co robi na szkodę". Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć powodzenia na najbliższą pięcioletnią kadencję. Miejmy nadzieje że emocje z czasem opadną.

Z ciekawostek zaczynam powoli rozumieć jak się czuje kość pomiędzy wygłodniałymi psami...
Oszczędzę szczegółów, ale w skrócie mogę powiedzieć że stanęło na tym, że wracam do Rumunii w okolicach marca. Z jednej strony to oczywiście fajnie czuć się potrzebną i docenioną i w pierwszej wersji miałam zwyczajnie zostać dłużej, ale trochę pokombinowałam i na chwilę wracam do mojej ukochanej Polski:) Jaka się ze mnie patriotka zrobiła, hehe. W każdym razie nowy szef i stary szef, choć teraz nie wiadomo który jest który, dogadali się jakoś i na chwilę obecną wracam do Polski na 2 miesiące po czym znów mnie wypożyczą do Drakuli:) Prawie jak handel żywym towarem... Swoją drogą jak przeczytałam w korespondencji, która się o mnie otarła "laurkę" na swój temat, to mnie prawie z butów wyrwało a banan mi nie schodził do późnego popołudnia z twarzy. Co tam banan, półksiężyc co najmniej, do tego niektóre zdania były wyboldowane!!! A tak!! się pochwalę żebyście wiedzieli z jakim skarbem macie do czynienia i jaki blask Was powinien oślepiać...
Dobra bo jak się rozpędzę to do jutra nie skończę:P

Aaaaa i dziękuje wszystkim jeszcze raz za życzenia baaaaardzo mocno. Sms-owe, telefoniczne, mailowe i wpisy na facebooku. To miłe, że ktoś tam jeszcze o mnie pamięta:) Jeszcze raz dzięki!!


czwartek, 3 grudnia 2009

Tour de Transylwania cz1

Wnioskując na przykładach z historii, stwierdziłam że tak czy inaczej jednorazowo nie uda mi się ani streścić całości wycieczki ani opublikować zdjęć. Na marginesie zdjęcia znad morza dalej leżą odłogiem. Podjęłam zatem męską decyzję, że będę to robić na raty.
Na początek oczywiście "mój zamek", jako że do chwili obecnej jest chyba moją przygodą życia:)
Wieczór już mniej więcej opisałam na żywo, zakopana pod stertą kocy w mojej celi koło barbakanu. Ciepło rzeczywiście nie było a grzejniczek, który dostałam, nie był w stanie nagrzać wystarczająco całego pomieszczenia, a już tym bardziej kamiennych murów. Ale w obliczu takiej możliwości i tak byłabym w stanie znieść nawet minus 20:) Nawet telepiąc się z zimna z latarką w ręku, zrobiłam w nocy obchód jak prawdziwa pani na włościach. Trochę było strasznie, a po powrocie okazało się że nawet moja mucha mnie opuściła. Nie wiem czy ewakuowała się w poszukiwaniu cieplejszego miejsca czy zwyczajnie zdechła. Fakt faktem zostałam sama, aż w uszach cisza dzwoniła. Dobrze, że byłam zmęczona po całym dniu jeżdżenia po Transylwanii i udało mi się zasnąć. W przeciwnym przypadku istniałaby szansa że zaczęłabym "słyszeć głosy"...
Rano Pan Kustosz jak mniemam oprowadził mnie po zamku i znów zabrał do siebie nakramić:) Dogadywaliśmy się w większości na migi ale jak widać to międzynarodowy język. Dostałam oprócz śniadania jeszcze dwa jabłka na drogę:).

Mój zamek z zewnątrz

Barbakan a po prawe widać okienka mojego miejsca nocnego spoczynku.


Widok na dziedziniec
Całość zdjęć można obejrzeć na flikerze
Postaram się w miarę systematycznie publikować i opisywać kolejne miejsca tym bardziej, że naprawdę trafiłam na wiele interesujących.

Aaaa... To była ta sławna "noc wampirów", ale jakoś nic mnie w nocy nie pytało czy jadłam czosnek, ani nie pogryzło, no chyba że nie pamiętam...

niedziela, 29 listopada 2009

Noc na zamku

Pewnie nikt mi nie uwierzy ale bede spala dzis na zamku:-) Takim prawdziwym powstalym ok 1200 roku - dokladnie nie wiadomo. Wygooglujcie sobie  Zamek Calnic jest ciemno i nie wychodza mi zdjecia wiec dopiero rano cos popstrykam. A zaczelo sie tak... Przyjechalam dosc pozno, ciemno bylo w kazdym razie i platalam sie wokol twierdzy. Dopadla mnie jakas Pani zeby mi powiedziec ze zamkniete i ze mam wrocic rano. Zrobilam zbolala mine i zapytalam czy wobec tego nie zna jakis kwater w okolicy. A ze z przeciwka nadszedl Pan zaczeli cos deliberowac w miejscowym narzeczu i po jakis 5 minutach powiedzieli mi ze moge zostac w 'fortecy' tylko ze moze byc mi zimno. Az mi sie oczy zapalily i zapewnilam ze absolutnie nie bedzie mi zimno, a wogole to mi jest zawsze goraco. Tak na wszelki wypadek zeby sie nie rozmyslili. Stwierdzilam ze chocbym miala w nocy poubierac na siebie wszystko co mam w plecaku, i skarpetki zalozyc na uszy zeby mi nie zmarzly, to i tak nie odpuszcze takiej okazji. Zostalam jeszcze nakarmiona na plebani 'sarmale i mamalyga'. To pierwsze przypominalo nasze golabki drugie nie mam pojecia co to. Zjadlam wszakze wszystko popijajac kwasnym mlekiem. Mam podejrzenia ze z wlasnej krowy ale nie pytalam. Zostalam wiec zaprowadzona na zamek. Pan pokazal mi mniej wiecej wieze, baszty, oprowadzil po dziedzincu i zaprowadzil do celi mieszkalnej. Na koniec wreczyl latarke i pek kluczy powiedzial dobranoc i zamknal za soba wielka brame. Tak oto jestem - sama w zamku z XII-XIII wieku... Az mi slow brakuje zeby to opisac, z wrazenia chyba nie zasne wcale... sorry za forme ale w ichniejszej komorce nie mam polskich znakow - poprawie jak wroce. Uff az mi sie palec zagotowal od tego klepania. Lata mi jakas mucha nad glowa - ale mysle ze ja oszczedze. Jakos tak razniej w towarzystwie, nie zebym sie bala ale tu troche ciemno, cicho, glucho...

piątek, 27 listopada 2009

Ten się śmieje...

Wszystkim, którzy tak bardzo współczuli mi kiedy musiałam pracować 11 listopada chciałam jeszcze raz bardzo podziękować i jednocześnie wyrazić również swoje wielkie wyrazy ubolewania, że będziecie siedzieć w pracy podczas gdy ja będę korzystać z uroków wolnych dni:)
Dla odmiany 1 grudnia w Rumunii przypada święto narodowe. W tym roku przypada ono we wtorek, a że mój szef chyba miał dzień dobroci dla zwierząt, to dostałam w gratisie wolny poniedziałek. Ha!!
Co prawda i tak mało na wszystko co chciałabym zobaczyć, ale darowanemu koniowi... Tym razem mam ambitny plan:
a) zwiedzić główne miasta Siedmiogrodu - jest ich siedem jak się nietrudno domyślić
b) zobaczyć po drodze pozostałe zamki i miejsca związane z Drakulą
c) przejechać się trasą transfogarską, a przynajmniej kawałkiem bo częściowo zamknięta zimą
Dużo jak na 4 dni, ale jestem też lepiej przygotowana. Postanowiłam na razie zakończyć moją przygodę ze środkami komunikacji i wynajęłam samochodzik - małego chevrolecika ale dla mnie wystarczy, byle się dokulał tam i z powrotem.
Z terminem to też strzał w dziesiątkę ponieważ zbiega się on dodatkowo z Andrzejkami, które tutaj obchodzi się dwa dni 29 i 30 listopada. Zasadniczo 29 to "wigilia" św Andrzeja nazywana tutaj "nocą wampirów". Według ludowych wierzeń tej nocy wampiry wychodzą na ulicę, toczą bójki, tańczą i ogólnie wszędzie ich pełno:) Dla celów ochronnych wiesza się w oknach i drzwiach czosnek, często spleciony na kształt krzyża. Trzeba też jeść duże ilości czosnku, bo wampiry tak czy inaczej podchodzą do domów. Próbują się dostać do środka i "oczarować" mieszkańców pytając czy jedli czosnek. Absolutnie nie można się wdawać w dyskusje z wampirami bo można od tego ogłuchnąć... Do tego wszystkiego jest jeszcze wielka feta, która się zwie "konduktem czosnku", o ile dobrze zrozumiałam. Młode dziewczyny przynoszą każda po 3 główki czosnku, które są wkładane do dzbana, dzbanów później pilnują do rana starsze panie a młodzież baluje do świtu:). Podobno w głębi kraju jest obchodzony dość "hucznie" więc myślę że wrażeń mi nie braknie. Andrzejki czyli 30 listopada też tutaj nie do końca wyglądają tak jak u nas. Żeby była równowaga to ten dzień jest dniem poświęcony wilkom, a właściwie ochrony przeciw nim jako że św Andrzej był właśnie patronem tych zwierząt a teraz chroni ludzi przed atakami wilków, wilkołaków itp. Dokładnie się nie dowiedziałam jak przebiega cały proces, zobaczę w praktyce ale coś tam robią z solą. Ponadto nie można w ten dzień ani myć włosów ani się czesać:) Zatem myślę że czeka mnie weekend pełen wrażeń.
Żałuje tylko że nie będzie mnie 1 grudnia w Bukareszcie, bo przewidziana jest parada wojsk. No ale sklonować się nie potrafię. Z drugiej strony próbkę widziałam jako że od dwóch dni lata nam nad głową mnóstwo hałaśliwych obiektów ze skrzydłami i śmigłami ćwicząc manewry. Nie znam się, nie wiem co to, w każdym razie lata nisko i robi dużo huku. Z resztą za pierwszym razem to prawie zawału dostałam, siedząc akurat na zebraniu, jak z wielkim hukiem coś przeleciało kilkaset metrów nad budynkiem - nie wiedziałam czy się rzucać pod biurko, modlić, czy wysyłać smsy pożegnalne. Chyba musieli dostrzec przerażenie na mojej twarzy, bo dyrektor nawet przerwał wnikliwy wywód na temat wskaźników i wystąpił z zapewnieniami "że mam się nie bać to tylko MIGi ćwiczą przed paradą"
Życzę zatem zabawowych Andrzejek i miłej pracy w przyszłym tygodniu. Odezwę się w środę no chyba ze mnie wcześniej pogryzie jakiś wampir, ogłuchnę lub zaatakuje wilkołak...

środa, 25 listopada 2009

Zaległości...

Trochę się nawarstwiło ale żeby nie zanudzać postaram się zwięźle wypunktować, będzie szybciej

1. Wątek polityczny
Rumuni oczywiście nie potrafili zdecydować, na swoje nieszczęście, za pierwszym razem, więc czeka nas druga tura. Problem w tym, że do kolejnej rundy przeszedł obecny prezydent, z którego są niezadowoleni oraz kandydat lewicowy, mający historyczne korzenie w partii komunistycznej. Swoją drogą mam uczucie deja vu... W każdym razie, jak sami twierdzą teraz to wybór między złym a jeszcze gorszym...
W międzyczasie chodzili jeszcze kolejni "naganiacze" z reklamóweczkami "full of goodies", ale byli bardziej rozgarnięci i jak kojarzyli fakty, że ja głosować nie mogę, to obchodziłam się smakiem. Wiec prezentów nie dostałam więcej, szkoda ale za to zjadłam kiedyś jeszcze kebaba na koszt prezydenta. Przez cały dzień w pobliskiej budce rozdawali za darmo. Niby darowanemu koniowi..., ale były naprawdę smaczne.

2. Wątek egzystencjalny
Metro na szczęście po dwóch dniach strajku pracuje normalnie, a woda wróciła na swoje miejsce czyli do kranu w łazience. Chciałam zauważyć że było to niezwykle istotne również dla mojej kondycji psychicznej, nie tylko fizyczno-estetycznej. Przez cały następny dzień po tej feralnej nocy bez wody, miałam przed oczami czarne wizje własnej osoby oblezionej przez pchły, pluskwy z kołtunem na głowie. Po południu już byłam w takiej desperacji że moja pewność, że do Polski wrócę łysa z co najmniej jedną nogą zgniłą, przeznaczoną do amputacji była praktycznie stuprocentowa. Zatem moje rozterki i związane z nimi emocje wróciły do normy, a życie znów jest piękne.

3. Wątek rozrywkowy
Strzelanie laserami to naprawde fantastyczna zabawa. Nawet się pochwalę, że na dwanaście osób w dwóch kolejnych bitwach skończyłam odpowiednio na 8 i na 6 pozycji. Co w moim mniemaniu jest sporym wyczynem, jako że cała jedenastka znała doskonale rozkład obiektu, a ja nie miałam pojęcia co mnie czeka za następną ścianą. Scenografia jak z filmu science fiction rodzaju statku kosmicznego. Dwa poziomy z mnóstwem przejść, zaułków, pochylni, więc było gdzie się ganiać. Kamizelki są podłączone do "broni" i wysyłają dane do systemu także po skończonej bitwie każdy dostaje wydruk ile razy "go zdjęli" i ile głów sam ustrzelił:)
Mam nadzieję że jeszcze będzie okazja na powtórkę.

4. Wątek infrastrukturalny
Znalazłam jeszcze jedno interesujące rozwiązanie techniczne ze światłowodami w roli głównej. Problem, z którym musieli się uporać polega na tym, że jedna ulica idzie dołem, a druga górą w charakterze mostu. I jak tu pociągnąć kabelek... Najlepiej nie komplikować i zwyczajnie puścić go w dół, po co jakieś projekty obliczenia...


Najwyraźniej tutaj nie kradną, albo nie wpadli jeszcze na pomysł do czego można użyć kabel światłowodowy w ramach "przetwórstwa surowców wtórnych".

czwartek, 19 listopada 2009

Idziemy sobie postrzelać:)

Jak będę miała siłę to zdam relację wieczorem:)
http://www.youtube.com/watch?v=IYqWEgM6AXA
tak to mniej więcej ma wyglądać:P
oczywiście bez tej stylizacji na lare croft, ale walczyc będę z pełnym zacięciem i poświęceniem...

środa, 18 listopada 2009

to nie koniec

przepychanek ciąg dalszy niestety
Podobnie jak wczoraj dzisiaj metro również nie ruszyło. Różnica jest tylko taka, że ludzie nauczeni doświadczeniem z poprzedniego dnia wyruszyli z domów z zapasem. W efekcie Bukareszt zakorkował się już przed 6 rano. Dla wszystkich bez wyobraźni zamieszczam bardziej plastyczne obrazy znalezione na youtube http://www.youtube.com/watch?v=7yQRGSguwOM&feature=player_embedded

Poza tym u mnie wszystko ok... Prawie... Nie mam wody w łazience... Od wczoraj... I to nie jest zabawne, przynajmniej nie w moich oczach. A miało być 24 hour hot water a jest posucha...
Jakaś awaria podobno:( i usuwają, ale jak im to idzie tak jak polskim "fachowcom" to może pod koniec tygodnia bedę miała wodę... Naturalnie zrobiłam aferę, przy okazji podkładając świnie administratorowi tutaj w Rumunii. Nie odbierał ode mnie telefonów ani nie odpowiadał na smsy, więc zadzwoniłam w końcu do centrali do Londynu. Pan na hotlinie próbował mi pomóc i nawet zasugerował żebym udała się na "recepcje" budynku zapytać o co chodzi i muszę powiedzieć że nawet mnie tym rozbawił. Jeszcze bardziej sie śmiałam jak mu tłumaczyłam że tutaj w nie ma czegoś takiego jak "recepcja" w budynkach mieszkalnych a już na pewno nie ma dyżurującego "24 hour service". Cisza w słuchawce była do tego stopnia wymowna że mogłam sobie zwizualizować jego zbaraniałą minę. Doszedł do wniosku ze się skontaktuje z przełożonym i oddzwoni. Oddzwonił owszem ale widocznie nic nie uradzili, bo powiedział że biuro w Rumunii pracuje od rana i chyba będę zmuszona poczekać. Zrobiłam sobie w rezultacie dzień dziecka i poszłam spać brudna licząc że do rana problem się rozwiąże. Nie rozwiązał się. Rano dalej nie było wody w łazience, była jedynie w kuchni. Osobiście wolałabym dokładnie odwrotną sytuację, i nawet nie robiłabym z tego powodu zamieszania, jako że kuchnia w moim przypadku jest pomieszczeniem średnio przydatnym w codziennym życiu. Oszczędzę plastycznych opisów sztuk cyrkowych jakie wyczyniałam biegając z garnkami i czajnikami na zmianę z kuchni do łazienki, próbując jednak prowizorycznie się umyć. Mycie włosów sobie podarowałam, bo to już by chyba wymagało ekwilibrystyki w moim przypadku. Mam nadzieję, że już dzisiaj zacznie lecieć, bo w przeciwnym przypadku koledzy w pracy jednak chyba zaczną używać maseczek... dzwoniła niedawno nawet Pani z "jukej" powiedzieć że o mnie pamiętają i usiłują "solve the problem" i żebym nie "worry" bo jak tylko się dowiedzą o co chodzi to "let me know". Dla ich własnego dobra życze żeby oni "succeeded" bo im zrobie "mortal combat"...

wtorek, 17 listopada 2009

Ja chce do domu

...już się napatrzyłam, nadotykałam, przesiąkłam i mam dość!!
Może trochę emocjonalnie do tego podchodzę ale mam powód i to niebanalny. W Bukareszcie strajkuje metro. I na wstępie chciałam zdementować, gdyby niektórzy zapędzili się w swoich daleko posuniętych wnioskach na podobieństwo Grzegorza (pozdrawiam gorąco), że strajk nie odbywa się jednak pod hasłem "dopóki ona kicha to my nie jeździmy". Strajk ma na celu wymuszenie podwyżek o proszę http://wiadomosci.onet.pl/2079903,11,strajk_w_metrze__paraliz_2-milionowej_stolicy,item.html
I mogę z czystym sumieniem dodać że z tym "paraliżem" to nie przesadzili tym razem. Metro nie kursowało między 5 rano a 16 wcale i Bukareszt dosłownie stanął. Konkurencyjna firma przewozowa RATB czyli autobusy, tramwaje chcąc zrobić dobrze mieszkańcom na czas strajku wypuściła kolejnych 200 autobusów. Poza tym, że może owszem część się zmieściła, to i tak niewielkie miało to znaczenie, bo kolejne pojazdy na ulicach doprowadziły do jeszcze większego "zatkania" miasta. Ja rano jak widziałam jakie dantejskie sceny rozgrywają się na przystankach autobusowych doszłam do wniosku że alternatywa piechtobusu będzie jednak rozsądniejszym rozwiązaniem. Na szczęście mam tylko trzy stacje metra do przejścia więc zaledwie 30 minut szybkiego marszu ale większość kolegów dotarła do pracy w okolicach godziny 11. I teraz najlepsza część - mają w planach tak długo strajkować, dopóki ich żądania nie zostaną zrealizowane. Jak tak dalej pójdzie to po powrocie do kraju będę się mogła zmierzyć z Korzeniowskim...

poniedziałek, 16 listopada 2009

Top Gear goes to Romania

Jak macie chwilę polecam gorąco. Sam program nie jest chyba nikomu obcy, ale ilustrowany Rumunią robi naprawdę niesamowite wrażenie. No i kilka minut świetnej zabawy:)

Top Gear goes to Romania
Part1
Part2
Part3
Part4

Pandemia wg Rumunii

Zawsze wiedziałam że mamy tendencję do paniki, nieco większą niż w przypadku innych narodów, ale nie myślałam że do tego stopnia.
Wyjeżdżając do Rumunii prawie 2 miesiące temu w Polsce głównym "sensacyjnym" tematem była oczywiście świńska grypa. Tym bardziej dziwi zamieszanie z tego powodu, ponieważ wtedy odnotowywano jedynie sporadyczne przypadki zachorowań. Ale nawet te pojedyncze były rozdmuchiwane przez media do niebotycznych rozmiarów. Oczywiście nie jestem w stanie na chwilę obecną stwierdzić jak wygląda w Polsce w tej chwili, ale z tego co przeczytam w internecie czy dowiem się od znajomych utwierdza mnie w przekonaniu że nic się nie zmieniło, a ludzie zaczynają powoli ulegać masowej panice.
Dla porównania mogę tylko powiedzieć że na przykładzie Rumunii można w sposób spokojny i wyważony podejść do tematu. Na chwile obecną, z tego co mi wiadomo liczba potwierdzonych przypadków grypy w Rumunii dobija do 1400 sztuk. Najwięcej w Bukareszcie chyba ponad 400. Codziennie mówi się o 60 do 80 nowych zachorowań. Naturalnie zamknięto kilka szkół (liczba 4 sztuki), po wykryciu większego skupiska wirusa i władze wyposażyły nawet policję i służby miejskie w maseczki, których notabene niewielu nosi chyba że pro forma na szyi. Chciałabym od razu zdusić również pomysł, który się pewnie nasuwa że media nie informują, władze wyciszają itp itd. Wręcz przeciwnie w mediach sporo się mówi o nowej grypie, prasa, telewizja na bieżąco dostarczają informacje zarówno o stanie w kraju jak i doniesienia ze świata. Nawet przez chwilę nasz premier i rzad był wielokrotnie stawiany za przykład, że odmówił zakupu i wzięcia odpowiedzialności na siebie za "wadliwą" szczepionkę, którą tutaj zakupiono dla odmiany. Sytuacja tylko jest dokładnie odwrotna, ludzie boją się nowej, nie sprawdzonej szczepionki i wietrzą podstęp i chęć wzbogacenia się firm farmaceutycznych i być moze polityków, którzy moga mieć "swój interes" związany ze szczepionkami. Jednak prawda jest taka, że tu nikt nie podnosi wrzawy, nie robi paniki z byle powodu. Oczywiście zachowywana jest ostrożność i na bieżąco śledzony temat, ale życie toczy się swoim rytmem. Nikt niepotrzebnie nie sieje zamętu, apteki nie są oblegane a lekarstwa i maski nie są masowo wykupywane. Jak widać można w cywilizowany sposób i ze spokojem podejść do tematu. Nikt nie zamyka całej szkoły z powodu jednego przypadku zachorowania, nikt nie pędzi na badania do szpitala bo się dowiedział że kolega z pracy 4 piętra niżej zachorował na grypę. Jak czytam dla odmiany polskie doniesienia to mam wrażenie ze tam jakaś pandemia panuje. I daleka jestem od bagatelizacji problemu - wręcz przeciwnie, ale myślę że sianie niepotrzebnego fermentu i bieganie do lekarza z byle kichnięciem nie przynosi niczego dobrego.
Daleczego wogóle o tym mówię. Dzisiaj rano w metrze czytałam sobie wiadomości z Polski - na marginesie, tutaj w metrze JEST ZASIĘG. Można pogadać, ewentualnie poczytać newsy na internecie i takie tam. Ale wracając do tematu. Po przeczytaniu kolejnego doniesienia, jak to pół Polski modli się w intencji chorego na grypę księdza, zaczęłam sie zastanawiać kiedy żałobę narodową wprowadzą, bo epiedemię to jak w banku ogłoszą jeszcze w tym tygodniu. Zaczęłam to wszystko przyrównywać do zachowania Rumunów i w tej samej sekundzie taki mały chochlik mi się włączył i ogranęła mnie przemożna ochota przeprowadzenia eksperymentu. Jako że tłok był straszny, jak to o poranku zaczęłam myśleć jakby to było gdybym na przykład kichnęła, najpierw w lewo a później w prawo... Nie zastanawiając się długo wprowadziłam moje przemyślenia w czyn. Co prawda kichnęłam tylko raz, ale jednak. I jakoś, nic wielkiego się nie wydarzyło, nikt mnie nie ukamieniował nie zlinczował, kilka osób jedynynie odwróciło się do mnie tyłem. Przesunąć nie mieli się za bardzo gdzie:) Trochę mnie rozczarowali powiem szczerze, oczekiwałam przynajmniej jakiś emocji.
Swoją drogą jestem ciekawa i chętnie porównam obserwacje, naturalnie jeśli ktoś się odważy, jak wypadłby taki eksperyment w polskim metrze albo zatłoczonym autobusie...

piątek, 13 listopada 2009

Rozterki

Mam mały dylemat związany z jutrzejszym meczem Polska - Rumunia.
Nie da się ukryć, że kibic piłki nożnej ze mnie żaden, ale tak sobie pomyślałam że na reprezentacje to trzeba popatrzeć. Zastanawiałam sie czy się nie wybrać do jakiegoś pubu sportowego i nie pokibicować. Jak się postaram to nawet do rana zdążę jakiś szaliczek na drutach udziergać w biało czerwonych barwach. I teraz mam właśnie problem bo:
a) jak przegramy - co jest prawdopodobne, wstyd będzie paradować w tym szaliczku
b) jak wygramy, a ja będę zbyt intensywnie kibicować biało-czerwonym, obleczona w narodowe barwy - to mogę nie wyjść z tego żywa...
...no może jako że jestem kobietą dostanę taryfę ulgową i lekko mnie poturbują tylko...
Anyway - ani pierwsza ani druga opcja jakoś mi leży
Jest jeszcze trzecia opcja, pójść i zwyczajnie "palić Janicę", że ja to nie ja i absolutnie nie przyznawać się do narodowości. Trochę niepatriotyczne ale w imię wyższego dobra. Mogę jeszcze zawsze, żeby nie być posądzona o kłamstwo, jak ktoś zapyta wybełkotać pod nosem coś w rodzaju z "uhhhhggggooollski" i szybko uciekać w przeciwnym kierunku. Z resztą bełkotanie mam opanowane do perfekcji - codziennie rano w windzie w pracy trenuje. Rumunii są narodem niezwykle grzecznym i uprzejmym i na miliony sposobów życzą sobie, "miłego dnia", "miłej pracy" itp itd. Na początku nawet próbowałam się nauczyć kilku takich zwrotów grzecznościowych, na zasadzie HASŁO - ODZEW, ale jak na złość jak już się nauczę w kategorii "odzew" to zawsze zmienia się "hasło". Nawet "do widzenia" można tu powiedzić na kilka jeśli nie kilkanaście sposobów i szlag mnie jasny trafia, bo jak już mam na końcu języka przygotowane co chce powiedzieć to z drugiej strony pada coś nowego, niezrozumiałego. Koniec końców głos zamiera mi w gardle bo nie wiem czy jak odpowiem co sobie przygotowałam, to nie zabrzmi to jak rozmowa młota z butem, czyli wymiana uprzejmości w stylu: "- niech słońce będzie z Tobą" - "tak ja też lubie klopsiki", albo coś jeszcze bardziej idiotycznego. Jakby tego było mało to pracuje na ostatnim piętrze, więc po kolei muszę "wymieniać te uprzejmości" za każdym piętrem na którym zatrzyma się winda. Oczywiście, żeby nie być posądzoną o nieuprzejmość, wypracowałam inną taktykę - właśnie "bełkotu pod nosem". Ilekroć ktoś wysiada, rzucając na odchodnym pozdrowienie, ja wydaje z siebie serie bliżej nieokreślonych dźwięków, jednocześnie na przykład rozwiązując szalik machając nim wokół twarzy, lub przykładając chusteczkę do nosa, grzebiąc w poszukiwaniu czegoś w torebce i cały teatrzyk odstawiam na każdym pietrze na jakim zatrzyma się winda. Pewnie już powszechna jest opinia, że albo dręczą mnie jakieś nerwice, tudzież mam owsiki bo jestem najbardziej wiercącą się pasażerką. Jak już dojadę na moje piętro to mam jeszcze jedną przeszkodę w postaci ochroniarza, jako że ostatnie piętro zajmuje cały zarząd, to przed wejściem są dodatkowe bramki i recepcja z ochroniarzem i kamerami. Na szczęście już mnie rozpoznają, więc są tak uprzejmi że pomijają zbędne powitalne pitu pitu i tylko odbywa się rytuał kiwania sobie głowami, który dużo bardziej mi odpowiada jeśli mam być szczera. W każdym razie cały proces pozbawia mnie sił i wpadam do biura wykończona. Nigdy nie sądziłam że dwuminutowa podróż windą może być tak stresująca.
Ale wracając do meczu, bo jakoś dziwnie zboczyłam z tematu, to myślę że zrezygnuje z szaliczka i ewentualnie, w zależności od rezultatu, ewakuuje się przed końcowym gwizdkiem. Nie, żebym o siebie się bała. Absolutnie. O Rumunów się troszczę, bo jeszcze mogłabym komuś krzywdę zrobić przez przypadek, i po co...

środa, 11 listopada 2009

z niekłamaną radością

Wszystkim, którzy właśnie przewracają się na drugi bok chciałam powiedzieć, że nie czuje zawiści i cieszę się Waszym szczęściem. Pamiętajcie tylko, że na świecie są maluczcy, którzy są od trzech godzin na nogach i muszą pracować.
Na otarcie łez mam chociaż lepszą pogodę, 15 stopni podają portale choć wydaje mi się że jest cieplej no i bezchmurne niebo oraz ukochane słoneczko. A niektórym leje jak patrzę:)
Ale nie czuję zawiści...
Tak sobie myslę że dzień wolny spędzony w domu, bo alternatywa chodzenia w strugach deszczu raczej atrakcyjna nie jest, może być nudny i jest to generalnie strata czasu. Nie żebym chciała Wam obrzydzić.
Bo ja oczywiście nie czuje zawiści...
Więc jak będziecie podnosić jedną powiekę, zastanawiając się czy warto podnieść drugą czy ponownie zakryć się po uszy kołderką, pomyślcie o tym że człowiek został stworzony do pracy nie do odpoczywania i zróbcie cos pożytecznego. Nie żebym chciała Wam organizować wolny czas
Przecież uczucie zawiści jest mi obce...
WRRRRRRRRRR
a teraz idę na korytarz i będę wyła
- zawiść? a co to takiego zawiść? nieeeee z radości będę wyła...

wtorek, 10 listopada 2009

Trochę o tubylcach

Przyszło mi na myśl napisać dziś może trochę więcej o Rumunach w sensie kulturowym i behawioralnym.
A właściwie nie tyle co przyszło na myśl, co zostało sprowokowane dyskusją na Facebooku odnośnie mojego poprzedniego posta (btw pozdrawiam Krzysztofa).
Muszę przyznać, nie bez satysfakcji, że Rumunii to naród bardzo otwarty, przyjazny, zarówno wobec samych siebie jak i obcokrajowców. Nawet jak momentami słucha się "biurowych plotek" to odbywa się to wszystko bez tonu "zawiści", czy "mściwej satysfakcji", tak charakterystycznego na przykład dla nas Polaków. Przykre, ale trzeba niestety mieć trochę dystansu i przyznać, że cieszymy się jak innym dzieje się krzywda, czy przytrafiają niepowodzenia. Zarówno w pracy, na ulicy i we wszystkich innych miejscach publicznych, obserwuje i spotykam się w większości przypadków z pozytywnymi zachowaniami. Ludzie tutaj, jak tylko orientują się że mają do czynienia z obcokrajowcem, wykazują ogromną chęć niesienia pomocy, zahaczającą momentami nawet o nadgorliwość. W sklepie ekspedientki przy wydawaniu reszty, żeby upewnić klienta że pieniądze zostały właściwie wydane, pokazują praktycznie każdy nominał z osobna, machając przed samymi oczami. Często wykorzystują do tego celu wszelkie dostępne narzędzia, które maja pod ręką: kwota na paragonie z kasy fiskalnej jest za pomocą kartki papieru lub kalkulatora odejmowana od banknotu, który wręczam i łopatologicznie, prawie jak niedorozwiniętej siedmiolatce, jest przekazywany banknot po banknocie, z podkreśleniem jego wartości. Trochę to śmieszne ale z drugiej strony bardzo miłe, że troszczą się o to by ktoś nie pomyślał, że został oszukany. Ogólnie też chciałam dodać, że w przeciwieństwie do nas to nie jest naród, który ma skłonności do oszukiwania siebie wzajemnie. Ani taksówkarze, którzy grzecznie i zawsze włączają liczniki, ani w sklepach, czy zakładach usługowych, gdzie zwyczajnie wyciągają cennik i machają mi nim przed nosem, nikomu nie przychodzi na myśl próba "naciągnięcia" obcokrajowca. To zdrowy, cywilizowany objaw, czego nie zawsze można powiedzieć myśląc o naszej ojczyźnie. Jedynym przypadkiem, w którym Rumunii nie mają skrupułów przed małym oszustwem jest "okradanie" własnego państwa, na przykład próbując omijać podatki, pracując na czarno, lub nie deklarując dodatkowych dochodów. Ale myślę, że w tym przypadku nie są odosobnieni...
Nawet jak obserwuje się samych Rumunów na ulicach, czy w lokalach, to widać na pierwszy rzut oka że są bardziej radośni, przyjaźniej nastawieni do życia, do siebie i do innych. Niewiele osób przejdzie obojętnie wobec żebrzącej na ulicy staruszki, czy grającego dziadka. Zarówno starsi jak i młodsi coś zawsze wrzucą do skrzynki. A w Polsce niestety na tym polu panuje znieczulica. Naturalnie jest to również spowodowane u nas przypadkami "wyłudzenia" jałmużny przez osoby dobrze sytuowane podszywające się pod biedotę. Polak potrafi... Tutaj analogicznie nikomu nie przyjdzie do głowy w ten sposób "naciągać" innych, więc jeśli ktoś żebrze to rzeczywiście jest zmuszony sytuacją życiową.
Jak wspomniałam na początku, są zawsze pełni gotowości niesienia pomocy, co niejednokrotnie wygląda osobliwie szczególnie wśród takich, którzy nie mówią po angielsku i za pomocą rąk, kartek papieru i wszystkiego co się tylko da, starają się za wszelka cenę, nie tylko udzielić wskazówek, czy pomocy, ale i upewnić się czy aby na pewno wszystko załapałam. I dopóki jak papuga nie powtórzę kilku "kluczowych" słów, które są mi przekazywane, nie pozwolą mi pójść dalej. Ja dla świętego spokoju powtarzam, nie wiedząc absolutnie co mówię, ale sądząc po zadowoleniu na twarzach rozmówców taktyka zdaje egzamin, a oni są upewnieni że mi pomogli. No chyba że preparują dla mnie zdania typu "jestem upośledzoną debilką" wtedy rzeczywiście mogą śmiać się w duchu ze zidiociałej Polki, ale o taką podłość ich nie podejrzewam:). Przykładowo dzisiaj kupowałam Gripex w aptece. Pani oczywiście czuła się w obowiązku, bo ja przecież nie wiem co kupuje, bardzo szczegółowo opisać mi zarówno działanie, dawkowanie, wskazania używania leku i upewniała się kilkakrotnie czy ja rozumiem. Naturalnie zapewniłam, że rozumiem, ale na wszelki wypadek posunęła się do tego, że na pudełku napisała mi "3x dziennie" na okoliczności gdybym się chciała zaćpać Gripexem...
Dla odmiany Ci, którzy mówią po angielsku, odczuwają wewnętrzną, patriotyczną potrzebę ucięcia kilkuminutowej gadki. Nieistotne, czy kupuje przykładowo banany w pobliskim sklepie, czy zwyczajnie pytam o drogę, lub akurat robię zdjęcie jakiegoś budynku - trzeba być miłym i wykazać zainteresowanie "skąd", "dokąd", "jak długo", po co". Jak w drugim zdaniu się dowiadują że jestem z Polski, to przechodzimy do serii quizowej i zostaje zarzucona gradem nazwisk "znanych" Polaków. Muszę tutaj dodać, że Rumunii to kraj podobnie jak my dość mocno zaangażowany w piłkę nożną, zatem najczęściej padają nazwiska piłkarzy. Tak myślę przynajmniej... Jak tylko słyszę, absolutnie z niczym nie kojarzące mi się się nazwisko "wielkiego Polaka" automatycznie odpowiadam "fejmos futbol plejer" i wnioskując po wykwicie uśmiechu na twarzy rozmówcy, celność mam 100%:). Ja przecież jestem wielką fanką footballu znająca wszystkie statystyki rozgrywek od kilkudziesięciu lat... Ewentualnie wspominają Kubice - ale to akurat łatwe:)
Rumunii również bardzo lubią wychodzić z domu i korzystać z zaplecza gastronomicznego i rozrywkowego. Zarówno młodsze, jak i nieco starsze pokolenie wieczorami wychodzi do restauracji, barów, pubów. W Bukareszcie odbywa się mnóstwo koncertów, eventów również w środku tygodnia, nie ma więc najmniejszego problemu żeby znaleźć coś dla siebie. Kluby też są otwarte cały tydzień - oczywiście najlepsze imprezy rozpoczynają się od czwartku i weekend ale jak ktoś odczuwa potrzebę wypadu w środku tygodnia to też ma spory wybór. Trzeba powiedzieć że prześcigają się wzajemnie w pomysłach na przyciągnięcie gości organizując wiele bardzo zróżnicowanych tematycznie i muzycznie imprez. A porównując ilość otrzymywanych zaproszeń na Facebooku do tych, które otrzymuje z polskich (a też ich jest niemało) naprawdę jest tu w czym wybierać. Rumunii zwyczajnie uwielbiają się bawić i mogę śmiało powiedzieć, że tak typowe dla nas lanserstwo i pozerstwo w klubach tutaj raczej nie ma miejsca. Naturalnie korzystają z dobrodziejstw ciuchów z "metkami" oraz modnych luksusowych miejsc, w których trzeba być ale robią to z czysto hedonistycznych pobudek, a nie dla przyczyny że trzeba się pokazać...
Na zakończenie, żeby nie było tak cudownie i sielankowo to powiem że mają jednak mała skazę na charakterze:) Głównie dotyczy ona ludności cygańskiej, czy żeby być poprawną politycznie romskiej. Z resztą Rumunii też w 99% używają określenia "gypsy" i to z lekko lekceważącym zabarwieniem. Mimo, że wprost tego nie mówią ale "ludność romska" jest zadrą tutaj sporą i słychać w rozmowach sporą niechęć. Powiem, że cyganie w Bukareszcie głównie zajmują dwie dzielnice i mają coś na kształt "getta" a Rumunii jak nie mają takiej potrzeby starają się nie zapuszczać na tamte tereny. Da się również wyczuć rozżalenie, z przyczyny, że część ulic i kamienic Starego Miasta zajmowana jest wyłącznie przez Romów i dla Rumunów stanowi to wyraźny powód do wstydu. Z resztą pokazywałam kiedyś zdjęcia, jak śledzicie na bieżąco to widać jak to wygląda. No i chyba największa drzazga, która w nich tkwi jest taka, że bardzo często zachód utożsamia Rumunów z Romami traktując ich jak jeden naród, którym nie są i nie chcą być.
Dobra kończę żeby nie przynudzać. I tak dzisiaj popłynęłam...
Mały bonusik na zakończenie - tylko wyłączcie emocje
W Rumunii podatek dochodowy jest podatkiem liniowym i wynosi 16%. Życie jednak nie jest sprawiedliwe...

door selection?

Co jakiś czas mam niewymowną przyjemność czytania "wielkich" dzieł, kreatywnych kolegów i koleżanek używających translatora. Jak wielu się przekonało w 100% ufać im nie można:) Chyba cała Polska miała przyjemność zaznajomić się swego czasu z tłumaczeniem zdania "szybka w łózku" które przybrało formę "glass in bed"...
Dziś miałam okazję w drugą stronę (z angielskiego na polski) zobaczyć przykład korzystania z takiego narzędzia jakim jest translator. Otrzymałam zaproszenie na Facebooku na pewne wydarzenie w dwóch wersjach angielskiej oraz polskiej. Oprócz przekładu zdania, które po polsku zwyczajnie nie ma sensu, najbardziej podobał mi się dopisek na końcu. Dodam że dopiero po 30 sekundach zajarzyłam o co chodzi.


Usunęłam wszystkie nazwy własne - nie jest moim zamiarem nikogo obrazić ani wyszydzić.
Na dowód tego chciałam zgłosić wniosek racjonalizatorski żeby w Polsce zamiast obco brzmiących nazw zacząć używać własnego języka i moja propozycja dla "door selection", lekko spreparowana i zmodyfikowana w stosunku do translatora brzmi "wybór u drzwi"
:)

poniedziałek, 9 listopada 2009

Ciekawostka przyrodnicza

Wiem, że ostatnio niestety trochę zaniedbuje obowiązki, ale mam sporo innych bardzo absorbujących zajęć...
Mimo wszystko te 15 minut wykradnę i poświęcę dla Was:) Dzisiaj będzie mniej słowa pisanego a więcej pisma obrazkowego - takie back-to-basics.
Zdjęcia czekały tak długo, że aż o nich zapomniałam a szkoda bo pokazują również niezwykłe zjawisko myślę że nawet na skalę światową. Może tytułem wstępu, po przeprowadzeniu wywiadu środowiskowego dowiedziałam że taki stan rzeczy wynika z prostej przyczyny, iż nie ma w Rumunii żadnych przepisów regulujących w tym zakresie. Generalnie "wolna amerykanka". A mam na myśli infrastrukturę w zakresie światłowodów, które w tym kraju zwyczajnie można sobie przyjść i powiesić na każdym dostępnym słupie. Z resztą popatrzcie jak wygląda rezultat końcowy.


Imponujące nieprawdaż?
W praktyce mechanizm działa w ten sposób, że każdy, w sensie firma dostarczająca internet, przychodzi sobie ze swoim kabelkiem i podwiesza się do słupa. Niewykorzystana część pozostaje zwinięta i przywieszona z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że nigdy nie wiadomo czy jutro nie będzie nowego zamówienia z budynku obok, wiec w ten sposób proces oczekiwania na przyłączenie się skraca. Po drugie mają taki patent na łączenie kolejnego kabla, że zwój się puszcza wolno żeby opadł na ziemie, tam dokładana jest kolejna część kabla odpowiednio długa żeby pociągnąć do klienta, oczywiście z naddatkiem żeby móc później resztę zwinąć i zawiesić. Całość zadania odbywa się bezpiecznie na ziemi a jedynie podwieszenie kabla wymaga chwilowego wejścia na drabinę. Prawda że proste?!
A my mamy problem z rozbudową infrastruktury światłowodowej...

czwartek, 5 listopada 2009

Nieoczekiwany prezent

Zapowiada się ciekawie... Nie pamiętam czy wspominałam wcześniej, że zbliżają się wybory prezydenckie w Rumunii, których będę mimowolnym, biernym uczestnikiem. Oczywiście Rumunia żyje wyborami, kampanie nabierają tempa, a kandydaci zaczynają się prześcigać w działaniach mających na celu zdobycie elektoratu.
Siedzę sobie zatem spokojnie po pracy w domu i nagle pukanie do drzwi. Standardowo mnie zmroziło - jakoś nie mogę się pozbyć tego dziwnego nawyku zesztywnienia w reakcji na niespodziewane najścia. Jak się okazało, za drzwiami byli pracownicy sztabu jednego z kandydatów na prezydenta, a zarazem obecnie panującego. Jak się pewnie domyślacie celem była agitacja wyborcza. To że trafili jak kulą w płot w moją osobę jest mało istotne, najistotniejsze jest to że dostałam prezent:) Nawet pokaże O!!


W siateczce (parcianej, ekologicznej), znajdowały się: długopis, zapaliczka, zapałki w wersji kieszonkowej, zapałki w wersji paka rodzinna oraz płyta kompaktowa - oczywiście wszystko obrandowane. Ta ostatnia okazała się zawierać kolędy w wydaniu rumuńskim w wykonaniu miejscowej sławy. Jak ktoś ma ochotę posłuchać to proszę: http://www.youtube.com/watch?v=L6wqmWgBe1o - płytę również mogę podesłać gdyście czuli niedosyt:)
Można zasadniczo podjąć dyskusję że zestaw nieszczególnie do siebie dobrany, chociaż może dla niektórych jest to dobry sposób na spędzanie wieczoru - jarać fajkę za fajką jednocześnie słuchając kolęd. Też nie jestem pewna czy prezydent powinien w pośredni sposób propagować przemysł tytoniowy bo jakoś, mimo całej mojej pomysłowości, nie przychodzi mi do głowy do czego można użyć tej zapalniczki i zapałek w hurtowych ilościach.
Abstrahując od zawartości, myślę sobie, że to całkiem fajny sposób na promowanie swojej kandydatury. Zdecydowanie lepszy od wysyłania smsów o 3 w nocy, pewnie wiecie co mam na myśli, więc nie rozwinę tematu. Mam jeszcze tylko nadzieję, że konkurencja nie będzie zasypywać gruszek w popiele i do wyborów zdążę zebrać komplecik reklamóweczek. Zważywszy na fakt, że każdy następny powinien być lepszy od poprzedniego, a kandydatów, o ile pamiętam jest 15 do kupy, to jest szansa że zbiory będą pokaźne:) Wykalkulowałam sobie, że gdyby przyrost wartości "prezentów" następował w postępie geometrycznym to jest wielce prawdopodobne, że dostanę samochód. Wtedy jestem nawet skłonna zawnioskować o status imigranta i zagłosować w ramach rewanżu.

Gość w dom...?!

Tak to moi kochani my się bawić nie będziemy... To ja w dobrej wierze otwieram przed Wami podwoje i co dostaje w zamian??!! Muszę chyba przemyśleć ponownie wszystkie zaproszenia, które wystosowałam, bo taka sytuacja jest niedopuszczalna. Do momentu jak Kasia z Piotrem nie pojawili się w Rumunii była piękna pogoda, około 15 stopni, momentami nawet słonecznie. Z chwilą jak tylko przekroczyli granicę zaczęło wiać niemiłosiernie a temperatura spadła drastycznie. Ostatnie dni były obfite w opady deszczu, zimne i nieprzyjemne. Początkowo nie zwróciłam na to uwagi i przypisałam warunki atmosferyczne do pory roku jaką obecnie mamy. Jednak jak tylko goście znaleźli się za rogatkami miasta momentalnie przestało lać, a dzisiaj jest 7 stopni więcej w stosunku do wczorajszego dnia. Mało tego na weekend zapowiadane jest 15-20 stopni co dziwnym trafem zbiega się z momentem całkowitego opuszczenia Rumunii przez gości, którzy obecnie zwiedzają Transylwanie. Kochani, taka sytuacja jest skandaliczna i jeśli będziecie się tak zachowywać to zamknę dom na cztery spusty, na wjeździe do Bukaresztu ustawię kolczatkę i nawet posunę się do totalnej perfidii zawiadamiając wszystkie lotniska że jesteście zainfekowani świńską grypą. I myślę, że nikt nie będzie miał do mnie pretensji o taką posunięcia, jeżeli takie haniebne występki będą się z Waszej strony powtarzać. Co więcej znajdę sobie kolegów w Zimbabwe albo Ugandzie, oni na pewno okażą większą wdzięczność.

Z innej beczki.
Jeszcze walczę ze zdjęciami z weekendu, myślę że do dwóch dni opublikuje i napiszę trochę o wycieczce, która była bardzo interesująca.
A że dawno nie było nic o transporcie :P a wiem że "uwielbiacie" ten temat to mam kilka fotek, bo myślę że czas niektórych uświadomić. Jeśli wydaje Wam się, że wiecie wszystko o korkach i Warszawa jest zatłoczona to myślę że czas najwyższy pozbawić Was złudzeń. Tutaj korki zaczynają się tworzyć po 6 rano i trwają niepodzielnie do 19-20.
Zdjęcie zrobione ok 6.20 z okna. Przypominam że mieszkam w centrum a ulica na fotografii prowadzi na północ do "zaplecza biurowego" Bukaresztu.

Rumunii to taki trochę dziwny naród pod względem niektórych nawyków i zachowań. Tutaj jeśli ktoś się "dorobi" samochodu to nie ma żadnej siły ziemskiej ani nadprzyrodzonej, która go z niego wyciągnie. Nie straszne mu będzie nawet stanie po 2 godziny w korkach. Nie straszny mu wzrastający z minuty na minute poziom adrenaliny, ani stan irytacji w stosunku do innych uczestników ruchu, którzy do uprzejmych nie należą. Nie zniechęci go również fakt kolejnych 30 minut zmarnowanych na poszukiwanie miejsca parkingowego. To wszystko drobne wyrzeczenia w zestawieniu z rezygnacją możliwości rozkoszowania się jazdą z "rozwianym włosem" własnym środkiem lokomocji...
Z drugiej strony w metrze też jest prawdziwa szkoła przetrwania. I już kilkakrotnie mi się zdarzyło, że musiałam przepuścić ze dwa pociągi zanim wepchnęłam się do następnego.

Na taki tłum wypracowałam sobie taktykę "z prądem" czyli trzeba zająć strategiczną pozycję jak najbliżej brzegu peronu i dać się porwać fali. Można jeszcze próbować wsiąść w metro jadące w przeciwnym kierunku i wbić się do wagonu na wcześniejszej stacji, która jest trochę luźniejsza, ale to wersja dla zaawansowanych.
Jest jeszcze jeden problem z poruszaniem się w metrze, związany z nawykami cywilizacyjnymi, które tutaj jeszcze nie dotarły. Zatem jak wysypuje się z metra tłum, wszyscy udają się do góry całą szerokością schodów. Reguła prawej strony tu nie obowiązuje i dosłownie cała fala zwartą masą przemieszcza się w kierunku wyjścia. Jeśli na nieszczęście pasażer, który akurat chce znaleźć się na peronie, znajduje się na górze schodów, to lepiej żeby przeczekał. Może w tym czasie na przykład wpatrywać się z nostalgią w odjeżdżający pociąg. To lepsze nić próba sforsowania schodów, ponieważ zderzenie z tłumem porwie go z siłą wodospadu w dokładnie przeciwny kierunek. Na schodach ruchomych też wszyscy stoją dokładnie na całej szerokości, a coś takiego jak "szybki pas" po lewej stronie nie istnieje, nawet pomimo rysunków objaśniających mechanizm.
Przy zdrowych zmysłach podtrzymuje mnie jedynie świadomość, że to tymczasowa niedogodność i za kilka tygodni wrócę do naszej wspaniałej cywilizowanej Polski. Inaczej zaczęłabym wyć i rwać włosy z głowy.

wtorek, 3 listopada 2009

Krótko, acz treściwie

I znów muszę się pokajać... Przepraszam bardzo, że się nie odzywam od dłuższego czasu ale zwyczajnie nie mam kiedy. Pewnie sporo z Was pamięta - mam gości, a goście wymagają specjalnej troski. Nie żeby byli jacyś up0śledzeni czy ułomni, no może Kasia wykazuje pewne dysfunkcje momentami, ale nie ma ludzi idealnych:)
Ale do rzeczy bo piszę z pracy, a zatem przeznaczam wysoko opłacony czas analityka biznesowego na czynności nie "związane". A specjalista od "podnoszenia efektywności" powinien świecić przykładem i nie marnować cennych zasobów pracodawcy:) Z drugiej strony błyszcze to ja zawsze i wszędzie, bez względu co robie...
Chciałam zatem jeszcze raz przeprosić za chwile przerwy w nadawaniu i obiecać, że jak tylko znajdę czas odpłace z nawiązką. Wszystkich, którzy pisali do mnie zaniepokojeni ciszą po weekendzie chciałam uspokoić tudzież rozczarować, że jestem cała i zdrowa. Jeszcze mnie jasny szlag nie trafił, Rumuni też jakoś mnie omijają szerokim łukiem, pewnie mają lepszy instynkt samozachowawczy. Jednocześnie dziękuje za troskę:)
Na koniec pragnę uśwaidomić niektórych!!!, którzy jak się okazuje już zapomnieli jak wyglądam!!!, że na zdjęciach z Ladies Night to NIE moja skromna osoba!!! Przypominam, że ja jestem RUDA, a Panie na zdjęciach są ewidentnie brunetkami!!! Oczywiście zdaje sobie sprawę, że mężczyźni wykazują pewien stopień niepełnosprawności, w zauważaniu takich drobnostek jak fryzura, ewentulanie rozróżnianiu kolorów - więc z wiatrakami walczyć nie będę i zamieszczam wyjaśnienie. Ja występowałam w roli reportera-amatora, poza tym jako zagorzała feministka nie dałabym się zepchnąć na pozycje bezmózgiej panny do zabawy. A już na pewno moja miłość własna by mi na to nie pozwoliła
Ciekawostka - zobaczcie jak miło facebook się o mnie wyraża, najważniejsze zaznaczyłam:
Karolina completed the quiz "Ktorym grzechem jestes?" with the result Proznosc.
Najbardziej kochasz... siebie. Jestes taki cudowny, madry, piekny, no wrecz chodzaca doskonalosc. Ci, ktorzy twierdza inaczej sa po prostu zazdrosni. Zreszta, malo rozmawiasz z ludzmi, bo jestes zajety patrzeniem w lustro i podziwi...aniem siebie... Oni tez cie unikaja, bo nienawidza, kiedy zaczynasz sie wymadrzac... ale ty przeciez wiesz najlepiej, co powinno sie robic w danej sytuacji, dziwne w sumie, ze twoja blyskotliwa inteligencja jeszcze ich nie porazila....
I tym optymistycznym akcentem się pożegnam na razie

piątek, 30 października 2009

Najwyższej rangi zajęcia czwartkowej nocy

Jeszcze się widno do końca nie zrobiło a już zostałam przywołana do porządku że nic się wczoraj nie pojawiło. Dać Wam paluszek to dziabniecie całą łapkę od razu... A mamusia nie uczyła, że chciwość jest grzechem? Na wszelki wypadek żeby zapobiec kolejnym upomnieniom postanowiłam się jednak wytłumaczyć. Wczorajszy brak aktywności spowodowany był kilkoma ważkimi przyczynami. Myślę że lepiej będzie zamiast rozpisywać się kwieciście, zwyczajnie pokaże kilka z tych fundamentalnych powodów, które oderwały mnie od pisania bloga.
A zatem powód pierwszy:


i drugi...


i kolejny...
...kolejny...


...kolejny...


... i wystarczy:)
Niestety nie mogę opublikować ciekawszych bo mogą mi grozić sankcje za rozpowszechnianie pornografii:) jak ktoś jest zainteresowany to mogę wysłać mailem.
Myślę że komentarz jest zbędny a sami przyznacie że przyczyny, dla których opuściłam się wczoraj w obowiązkach kronikarskich były niebagatelne:P

Dodam, że na takich zbytkach upłynęła mi zaledwie pierwsza część nocy. Druga część objawiła się wraz z przyjazdem Kasi i była równie, jeśli nie bardziej satysfakcjonująca:)
Rezultat jest taki, że spałam dzisiaj niecałe trzy godziny i teraz co chwilę przybijam gwoździa w klawiature. Ale jeśli mam być szczera - to absolutnie nie żałuje tej zarwanej nocy...:)

P.S. Uprzedzam lojalnie - jedziemy nad morze na weekend więc odezwę się dopiero w przyszłym tygodniu. Miłego weekendu:)

Aaaaa pochwalę się przełomowym dokonaniem - bo rozpiera mnie duma nie do opisania. Udało mi sie po kilkugodzinnej walce z pełnym zacięciem ustawić polskie czcionki:) Mało tego jak wciskam "s+alt" to outlook grzecznie wyświetla "ś", i nie rozsyła już maili bez treści jak dotychczas:)

środa, 28 października 2009

Nie tylko dla pań

Podjęłam dzisiaj decyzje - NIE WRACAM...
:)
Cieszycie się co? Zaraz pękniecie z zazdrości.
Dokonałam dzisiaj odkrycia, za sprawą którego radość przepełnia mą duszę.
Ale zacznę może od początku.
Od mojego przyjazdu minęły już 3 tygodnie z hakiem i zaczęłam poważnie myśleć nad znalezieniem zakładu kosmetycznego oferującego usługi depilacji woskiem. Próby znalezienia na własną rękę podarowałam sobie od razu. Po pierwsze nie byłam do końca przekonana czy taka usługa jest tu wogóle oferowana, a po drugie z przyczyn czysto komunikacyjnych. Po kilku dniach dumania nad problemem, sprawa zaczynała być coraz bardziej paląca, jako że tajgi nie mam zamiaru zapuszczać. Zdobyłam się więc na odwagę i przyhaczyłam koleżankę w pracy na osobności, delikatnie usiłując jej przekazać o co mi chodzi. Spojrzała na mnie jak na UFO po czym wyciągnęła wizytówkę salonu przy czym była szalenie zdziwiona że sama nie potrafię a wosk jest przecież powszechnie dostępny w każdej drogerii... Pociągnęłam więc temat i dowiedziałam się, iż w Rumuni wosk jest rzeczą na porządku dziennym, jak choćby używanie kremu do twarzy. Mało tego nie jest to żadna nowość, która przyszła z zachodu, bo używa się go od kilkuset lat jeśli nie dłużej. Umiejętność dokonywania takiego zabiegu jest przekazywana z matki na córkę od wielu pokoleń. Z usług kosmetyczek korzystają tylko leniwe panie oraz uwaga! PANOWIE, którzy są średnio utalentowani jeśli chodzi o zabiegi na ciele.
Trochę mnie to zawstydziło - nie powiem bo u nas z tego co pamiętam maksymalnie od kilkunastu lat można korzystać z tego "luksusu" jeśli nie krócej...
W każdym razie uzbrojona w adres salonu wybrałam się po pracy. Dodam że rzeczywiście jak czekałam na swoją kolej to z gabinetu wychodził Pan i po mnie też już czekał kolejny. I to nie jacyś metroseksualni jak Wam pewnie przyszło do głowy. Najnormalniejszy Pan w garniturze ok 50tki jeden, drugi może trochę młodszy, ale niewiele. I co Wy na to drodzy Panowie. Łyso, co?
Dodam jeszcze do tego wszystkiego, że pracują tutaj zupełnie inną techniką i mają inny materiał, także cały zabieg jest przynajmniej o połowę mniej bolesny.
Teraz pytanie co za radość przepełnia mą duszę...
Mówiąc oględnie chodzi przede wszystkim o cenę tych zabiegów, w sumie nie tylko tych - wszelkich usług kosmetycznych. Może zacytuje, bo dziabłam ulotkę z cenami jak wychodziłam:
Epilat lung (znaczy depilacja nóg) 20 lei
Epilat inghinal (znaczy depilacja bikini "brazylijskie") 15 lei
lej do złotego stoi praktycznie 1:1 więc sobie policzcie
W większości przypadków relacja cen Polska - Rumunia wypada bardzo podobnie, więc spodziewałam się porównywalnej kwoty i za usługi kosmetyczne. Nie miałam więc pojęcia zanim udałam się płacić, że koszt jest tak nieprzyzwoicie niski, tym bardziej że salon wyglądał na naprawdę dobrej jakości miejsce. Może nie jakiś "haj lewel" luksusowy ale porządny, duży salon z profesjonalnymi kosmetykami, wyposażeniem, miłą obsługą. Co prawda Pani, która mnie "obsługiwała" nie mówiła po angielsku, ale doskonale zdawała sobie sprawę z tego co robi i bez moich instrukcji:). Zatem jak w końcu płaciłam w recepcji za zabiegi i dałam Pani na wszelki wypadek największy banknot jaki miałam przygotowana że jeszcze będę musiała dopłacić, a tu dostaje plik banknotów z powrotem... Wzięłam więc resztę do ręki i byłam tak zdębiała, że przez kilka sekund stałam ogłuszona i wpatrywałam się w papierki, zastanawiając się czy to nie pomyłka. Pani chyba musiała dostrzec osłupienie na mojej twarzy, bo zaczęłam mi tłumaczyć "dlaczego tak drogo" i machnęła cennikiem przed nosem. W euforii wetknęłam jej jeszcze dyche do kieszeni i odzyskawszy kontakt z rzeczywistością, kątem oka dostrzegłam że jedna z trzech Pań, na stanowiskach z upiększaniem paznokci, jest wolna. Wbiłam się więc jeszcze na manicure i pedicure (odpowiednio 13 lei i 17lei).
Matko, przecież ja te paznokcie to mogę tu co drugi dzień robić... Chyba już nikogo nie zdziwi dlaczego zaczyna mi się tak podobać. Chciałam jeszcze opublikować kilka pozycji cennika zabiegów na twarz, ewentualnie masaży wszelkiego rodzaju ale nie będę już dręczyć, szanownych koleżanek. O fryzjerze też nie wspomnę - ale szczerze mówiąc już zacieram łapki, z pięknymi pazurkami z frenchem za 13zł...

wtorek, 27 października 2009

To się nazywa doping:)

Mogę powiedzieć że czuje się zmotywowana!!! Skoro nawet twierdzicie że nie przynudzam z tym transportem to mam w bonusie dzisiaj kilka fotek.
Pewnie niektórzy (bardziej pilni) pamiętają jak wspominałam o ścieżkach rowerowych w Bukareszcie. Moje zdziwienie wysoką jakością oraz przede wszystkim faktem jak bardzo rozwinięta jest "sieć" ścieżek dla miłośników dwóch kółeczek napędzanych siłą mięśni.
Żeby nie było tylko że każde porównanie z Polską wychodzi na niekorzyść to proszę jak można się postarać:Oczywiście zdarzają się i innowacyjne rozwiązania techniczne. Przykładowo nagle pasy rowerowe biegną dokładnie środkiem chodnika, zajmując jakieś jego 90%. W sumie co tam piesi ważne że rowerzysta ma miejsce. Bywa i tak, że nagle ścieżka się kończy i nie wiadomo czy porzucić rower i iść dalej na piechotę, albo prowadzi wprost na środek ruchliwego ronda. Jeśli ktoś liczy na to że jakikolwiek kierowca tutaj się zatrzyma i wpuści to lepiej niech przestanie żyć złudzeniami. Piesi generalnie dla zmotoryzowanych nie istnieją, a pasy na ulicach znajdują się tam jedynie dla ozdoby. Rowerzyści zatem są jedynie przeszkodą i nikt dobrowolnie się nie zatrzyma. No chyba że mu się przed chwilą na przykład dziecko urodziło i jest w stanie euforii...

Autorzy nawet potrafią pokazać że mają wyobraźnie i rysując pasy skrzętnie omijają wszelkie przeszkody, na których rowerzysta mógłby sobie zrobić krzywdę.


Znając naszą myśl techniczną myślę że w Polsce nikt by sobie nawet nie zadał trudu żeby coś takiego ominąć. Mogę sobie dokładnie zwizualizować każdą latarnie znajdującą się na środku pasa rowerowego...
Tutaj nawet się troszczą żeby rowerzystom nie stałą się krzywda na nierównościach - prosze jak można ominąć studzienkę...


Reasumując - przy odrobinie chęci jak widać da się w cywilizowanym mieście pomyśleć o każdym uczestniku ruchu. Chociaż z drugiej strony oni nie mają "bardziej pilnych" inwestycji do zrealizowania, jak chociażby druga nitka metra - mają całe cztery więc mogli na luzie zająć się ścieżkami...
Boli tylko jeden drobny szczegół - TU PRAWIE NIKT NIE JEŹDZI NA ROWERZE...

Aaaa zapomniałabym - kolego J. jak kolega myśli, że brak podpisu pod niewybrednym komentarzem stanowić będzie dostateczny kamuflaż i ja się nie zetnę kto jest autorem - to kolega nie docenia mojej inteligencji. Na razie ostrzeżenie ale jak się to powtórzy to sobie z szanowną małżonką "podyskutuje" :)
A od mojego biureczka to wara - uwaga naplułam na wszelki wypadek i nie powiem gdzie:P

poniedziałek, 26 października 2009

Pojawiam się i znikam...

Wyjścia są dwa:
1. albo czytają mnie tylko 3 osoby (na marginesie tyle dostałam ponagleń od ostatniego posta)
2. albo już wszyscy o mnie zapomnieli i mają głęboko w czterech literach czy pisze czy nie
Nie wiem co gorsze…
Po chwili zastanowienia doszłam jednak do wniosku że najlepszym rozwiązaniem będzie tak czy inaczej się odezwać bo:
W przypadku 1
Mamy czasy kryzysu i każda sztuka jest na wagę złota więc nie będę grymasić że tylko 3 i powiem AŻ 3, oraz będę się troszczyć jak o skarb najcenniejszy
W przypadku 2
Jak zapomnieli to trzeba przypomnieć i to z przytupem!!! Jeśli myślicie że oddam moje biureczko w strategicznym rogu bez walki to chyba mnie nie doceniacie!!!
:)
Jak wspomniałam poprzednio ten weekend spędziłam stacjonarnie w Bukareszcie. W sumie nie do końca stacjonarnie, bo zwiedziłam kilka miejsc, może nie do końca związanych z historią kraju ale myślę że równie interesujących.
Zrealizowałam zatem podpunkt 5 mojego planu i wybrałam się zakosztować trochę nocnego życia Bukaresztu. Na chwilę obecną nie wypuszczałam się zbyt daleko, a jako że mieszkam w centrum lokali mam do wyboru do koloru:) Na razie jak każdy typowy drapieżnik, który znalazł nowe legowisko zaznaczam i rozpoznaje areał wokół domu:) Choć myślę że zaostrzyłam sobie tylko tym apetyt i wkrótce rozszerzę obszar i wyruszę na poszukiwania nowych terenów łowieckich:P
Muszę przyznać sprawiedliwie, że kluby w Bukareszcie prezentują bardzo wysoki poziom i myślę że nie odstają absolutnie od innych europejskich stolic. Nawet najbardziej wybredny imprezowicz znajdzie tu coś dla siebie. Ja oczywiście liznęłam zaledwie ułamek tego co to miasto ma do zaoferowania ale wygląda to obiecująco:) Zdążyłam na chwilę obecną obejrzeć ze 4 kluby z bardzo różną muzyką i nawet jeden lokal z muzyką na żywo, w którym jak mniemam jakaś lokalny zespół grał covery światowych przebojów rocka punka itp. Nawet postanowiłam się poświęcić i przyburaczyłam wyciągając telefon żeby zarejestrować i pokazać chociaż kawałek:) Miejmy nadzieje że udało mi się przykleić to video do posta. Przepraszam za jakość jeszcze nie zaznajomiłam się do końca z telefonem i jego możliwościami:)

Jest jeszcze jeden istotny powód dla którego można czerpać bez ograniczeń z dobrodziejstw, które to miasto ma do zaoferowania nocą, a mianowicie koszt taksówek. I znów wracamy do mojego ulubionego wątku transportu… Nie wiem może jakieś muzeum kolejnictwa i rozwoju koła byłoby miejscem w którym mogłabym się realizować z pełnym poświęceniem. Ale wracając do taksówek - są aż niemoralnie tanie. Nie pamiętam kiedy przejeżdżając pół miasta zapłaciłam 7,60. Jeśli mam być precyzyjna to cena za kilometr w Bukareszcie wynosi 1,29 PLN. Można oczywiście zamówić telefonicznie ale wystarczy zamachać łapką na ulicy - wszystkie są żółte i oznaczone. Nikt nikogo nie kantuje, włączają grzecznie licznik.

Jak już zaczęłam o cenach to może warto coś więcej w tym temacie.
Ogólnie czasy kiedy Rumunia była ogonem krajów europejskich minęły już myślę bezpowrotnie. Jest oczywiście jeszcze różnica w porównaniu do największych stolic europejskich typu Paryż czy Londyn, choć też nie ze wszystkim.
Pewnie mogłabym bardzo długo na ten temat więc wypunktuje tylko najważniejsze na wypadek, gdyby niektórzy chcieli zwiedzić Rumunie.
1. Sklepy spożywcze - mniej więcej ceny podobne do polskich. Niektóre spośród towarów tańsze, niektóre droższe - ogólnie bilans wychodzi 1:1
2. Restauracje, bary - tu jest trochę większy problem. W Bukareszcie ciężko jest znaleźć restauracje tzw średniej półki. Są albo bardzo drogie zlokalizowane najczęściej przy głównych deptakach lub drogich hotelach i tu cena za obiad nie zejdzie poniżej 70-80pln albo hamburgery, kebaby na ulicy prosto z okienka. Niestety żeby zjeść lunch czy obiad w rozsądnej cenie trzeba się długo naszukać, albo mieć dobrych informatorów:) Ja obliczyłam że takich w Bukareszcie będzie nie więcej niż 10% niestety (lokali nie informatorów naturalnie)
3. Ciuchy, mój kolejny ulubiony temat:):):) niestety te markowe o jakieś 20-30% droższe nawet niż w Polsce. Nie wchodziłam oczywiście wszędzie zajrzałam do Zary, Mango, Levis'a oraz do perfumerii tak żeby sobie wyrobić pogląd i jak wspomniałam rozczarowanie spore. Nawet znów postanowiłam podręczyć pytaniami koleżanki w pracy (jak im dałam trochę odpocząć) i dowiedziałam się że rzeczywiście tak jest. Niektórzy nawet lecą na patent, zbierają kasę i raz do roku jeżdżą sobie na zakupy do Wiednia!!!! Bo tam taniej można się ubrać… Naturalnie można się zapuścić z impetem wgłąb w jakieś bardziej oddalone dzielnice gdzie są sklepy "No Name" albo nawet targi itp. I tu rzeczywiście ceny odbiegają od tych wyśrubowanych, co do jakości to nie wypróbowałam więc nie wiem:)
4. Kluby, puby - całe szczęście cenią się na razie jeszcze trochę taniej niż w Polsce. Za piwo ok 6-7zł, drink to koszt 20-25zł
Z grubsza to tyle jeśli chodzi o ceny.
Jeszcze może jedna ciekawostka, która może zainteresować tych z zacięciem do ekonomii. Ja byłam szczerze zaskoczona. Bardzo wiele cen w Rumunii jest podawana już w Euro. Praktycznie wszystkie firmy usługowe podpisują z klientami umowy ze stawkami w tej walucie. Przykładowo z mojego podwórka abonamenty, oraz cały cennik telefonów w Orange oraz u pozostałych dostawców telefonii, podobnie firmy dostarczające telewizję, ubezpieczenia, biura podróży, hotele. Wszystko wyłącznie w euro. Mieszkania też są wyceniane i sprzedawane w tej walucie. Z punktu widzenia dostarczyciela to opłacalny manewr, ponieważ wysokość przychodów (najczęściej uzależniona od kursu) pozostaje na niezmienionym poziomie. Najbardziej uderza to oczywiście w tych na końcu łańcucha pokarmowego, bo o ile ceny są w euro to pensje dalej pozostają w lejach. Rezultat jest więc najczęściej taki że za rachunki z miesiąca na miesiąc płaci się coraz więcej (euro w stosunku do leja raczej ma tendencje wzrostową) przy nie zmienionym stanie dochodów...

Ok myślę że skończę zanudzać na dzisiaj:)
Chciałam jedynie dodać do listy dokonań z zeszłego tygodnia kolejny punkt, a mianowicie taki że dogadałam się bankomatem. Nie mówię, że nie bez pewnej obawy podeszłam do tej dyskusji, ale jak się okazało bezpodstawnie. Grzecznie się mnie na wstępie zapytał czy wolę po angielsku a dalej poszło już gładko.
No i mam jeszcze jeden porażający sukces - dzisiaj wchodząc do metra pewien starszy Pan pod rękę z Panią skierował w moją stronę pytanie czy "metro jedzie do Piata Romana". Naturalnie nie jestem pewna czy czy tak brzmiało pełne pytanie ale zrozumiałam Piata Romana - to ta stacja dla lubiących ekstremalne przeżycia o ile pamiętacie. I nawet z pełnym uśmiechem kiwnęłam głową i powiedziałam "da". W Panu nawet nie zakiełkowało podejrzenie że trafił jak kulą w płot i z precyzją snajpera zapytał najmniej właściwą osobę, jaką mógł. Tym większa byłą moja radość, że skoro miejscowi już uważają mnie za godną kierowania pytań w miejscowym narzeczu, a ja jestem w stanie nawet w tym narzeczu oddukać im jedno słowo, i jeszcze wierzą w to co powiedziałam - znaczy proces ASYMILACJI wszedł w fazę drugą.