czwartek, 6 maja 2010

Aklimatyzuję się

Chociaż nie jest łatwo. Tym bardziej że jest cieplutko, nawet gorąco, co działa trochę demotywująco bo w takim słońcu ciężko się zebrać do pracy. Tutaj na szczęście pion administracji jeszcze nie wdrożył racjonalizatorskich pomysłów zapobiegania aktom samobójczym i okna możemy otwierać jak również wychodzić na tarasy. Zgodnie z prognozą pogody na najbliższe 2 tygodnie najniższa temperatura ma wynosić 24 stopnie a najwyższa oscylować wokół 30, co napawa mnie niewyrażalną radością i nawet trochę rekompensuje fakt że musiałam pracować 3 maja podczas gdy wszyscy leniuchowali. Wczoraj wieczorem uruchomiłam klimatyzacje w domu bo się nie dało wytrzymać.
Tak tylko chciałam uprzejmie donieść wcale nie dlatego żebyście mi zazdrościli…:P

Dokonanie numer 2.
Wyrwałam dwa gniazdka, tym razem w pracy, zasadniczo jedno ale podwójne… Powiedzieli że mam się nie przejmować i że to normalne, mam nadzieję że mówili prawdę a nie było to czysto kurtuazyjne stwierdzenie.
Aaaa i prawie zalałam sąsiada, ale jako że nikt nie przyszedł mnie okrzyczeć nie dopisuje do listy osiągnięć. No chyba że nikt pode mną nie mieszka i zorientują się później… A miało być tak pięknie. Napuściłam pełną wannę wody (duża rogowa), zdążyłam nawet zakupić uprzednio płyn do kąpieli więc z pianą:) Zapowiadało się dekadencko - wzięłam sobie nawet kieliszek wina, komputer położyłam na pralce, włączyłam film i oddałam się błogiemu lenistwu. Niestety moje relaksujące zabiegi znów poszły z dymem jak po obejrzeniu filmu, wychodząc z wanny zauważyłam że cała łazienka tonie… Chyba rura niedrożna, w każdym razie całą wodę którą usiłowałam wylać z wanny wybiło z powrotem do łazienki. Skończyło się na mopie i szmatach celem odprowadzenia namiaru wody. Zadzwoniłam rano żeby donieść o całym zdarzeniu co też nie było łatwe, bo zwroty typu "niedrożna rura" i "wybijało z powrotem" przerastają mój zasób słownictwa. W każdym razie przyszli i teoretycznie naprawili, wczoraj już działało normalnie. Na wszelki wypadek jednak postanowiłam zostać przy prysznicu.

wtorek, 4 maja 2010

Przetrwałam pierwszy dzień:)

Kilka spostrzeżeń i podsumowań na dobry początek.
Po ekscesach na lotnisku udało mi się szczęśliwie wylądować i dotrzeć do miejsca zamieszkania. Muszę powiedzieć że tym razem chylę czoła zarówno jeśli chodzi o organizację całego procesu jak i standardów zakwaterowania. Apartament mam naprzeciwko budynku w którym pracuje, nawet rano pokusiłam się o zwymiarowanie odległości jaką mam do przemierzenia i wyszło mi 207 kroków. Z centymetrem nie chciałam biegać po ulicy, bo myślę że nawet jak na Rumunię byłby to osobliwy widok. Zakładając z dużym zapasem pół metra na krok to wychodzi jakieś 100 więc lepiej z lokalizacją trafić nie mogli. Na upartego mogę w kapciach się przywlec:)

Mieszkanie też jest bardzo fajne, nawet szczerze mówić większe i lepsze od poprzedniego. Dwa niezależne pokoje, salon i sypialnia, osobna kuchnia z małą komórką na deskę do prasowania, odkurzacz itp. oraz duża łazienka z rogową wanną. W kuchni pełne AGD z mikrofalówką ekspresem do kawy, który akurat w moim przypadku jest sprzętem zbędnym ale sokowirówka się przyda. Nie zdecydowałam jeszcze czy miksera do czegoś użyje ale może to znak że powinnam nauczyć się piec kto wie… aaaa najważniejsze było to że nawet lodówkę mi wyposażyli w podstawowe produkty. Nawet sobie nie wyobrażacie jaka błogość mnie ogarnęła po emocjonujących przeżyciach na lotnisku jak zobaczyłam zimne piwko w lodówce. A moment jak zasiałam na balkonie w ponad 30 stopniowej temperaturze ze zmrożonym piwkiem w jednej ręce i papierosem w drugiej wprawił mnie niemalże w ekscytację.

Rozpakować mi się udało w miarę sprawnie i nawet po jakiś 15 minutach kombinacji udało mi się puścić telewizor przez głośniki kina domowego, co mnie również uszczęśliwiło i rozpierała mnie ogromna duma. Nie wiem czy sąsiedzi byli szczęśliwi z tego powodu równie mocno jak ja, ale mam wizję i mocny, konkretny dźwięk - trochę się niesie ale co tam. Wykombinowałam sobie że jak ktoś przyjdzie mnie uciszać będę udawać że rozumiem tylko po polsku i dopóki się nie nauczą będę udawać że nie wiem o co chodzi:)

Porażka jedna jak dotąd (więc chyba powinnam poczytywać ją za sukces). Zdążyłam załatwić jedną lampkę nocną, właściwie abażur, szklany. Ale to ich wina, chciałam się podłączyć z ładowarkami do przedłużacza pod łóżkiem, więc zwyczajnie go pociągnęłam do siebie no i po dźwięku który do mnie doleciał uświadomiłam sobie że pociągnęłam coś jeszcze. No cóż, mam jeszcze drugą, po przeciwnej stronie łóżka, miejmy nadzieje że ta przeżyje chociaż ten miesiąc.

W pracy tym razem lepiej organizacyjnie. Laptop czekał na mnie, chociaż czekam na aktywację konta…, telefon czekał z kartą sim, chociaż ta również czeka na aktywację, mój komputer dla odmiany nie chce się połączyć z siecią więc czekam na pana z servicedesku żeby przyszedł mnie skonfigurować. Jedyne co działa bez zarzutu to identyfikator, co jest dokonaniem zważywszy na fakt że ostatnim razem woziłam się z tą kartą prawie tydzień:)
Pogoda jest cudowna, w ciągu dnia wczoraj było ponad 30 stopni, noc cieplutka wychodziłam na papierosa na balkon w koszulce z krótkim rękawem i spodenkach do północy nawet i aż miło było posiedzieć kilka minut z przyjemnym ciepłym wietrzykiem. Dzisiaj też grubo ponad 25 stopni. To uświadomiło mi że po raz kolejny wykazałam się znacznym upośledzeniem umysłowym zabierając ze sobą 80% ciuchów z przeznaczeniem na porę raczej wczesno-wiosenną. Buty tez wszystkie pełne, mam tylko jedne sandały i to na obcasie, nawet klapki po namyślę wyciągnęłam z walizki bo stwierdziłam że mi się nie przydadzą, dorzucając w zamian kolejną kurtkę, w sumie mam ich pięć. Idiotka… Ale może to dobry bodziec żeby się wybrać na jakiś "szoping":)

aaaa winda ma ten sam patent, jechałam dzisiaj z sąsiadem i mnie objechał jak nacisnęłam 6te że on na 4te chciał... zważywszy na fakt że ta jest całkiem nowa wychodzi na to że dla tutejszych konstruktorów to chyba zbyt duży wysiłek zaprojektować coś co reaguje na więcej niż jeden guziczek...

niedziela, 2 maja 2010

Jak zwykle musiałam nawywijać...

Postawiłam jedynie pół straży granicznej w stan gotowości i to wcale nie dlatego że tak pięknie i powabnie wyglądałam...

Na wstępie zaznaczę że doleciałam (co widać) i dodam jak się okazuje to jak na mnie nie lada wyczyn... szczególnie w świetle tego przeżyłam na Okęciu...
Powiem szczerze że pył wulkaniczny, trąba powietrzna albo jakiś inny disaster byłby mniej dramatyczny. Ja się chyba nigdy nie odczepię od tej "każącej ręki" wiszącej nad moją głową. Kiedyś myślałam że być może zrobiłoby się nudno, więc może lepiej że coś coś dzieje, ale po namyślę cofam te słowa. NIECH MOJE ŻYCIE STANIE SIĘ W KOŃCU PRZERAŹLIWIE NUDNE I PRZEWIDYWALNE!!!

No dobra ale do rzeczy. Jak pewnie pamiętacie mój poprzedni przylot dostarczył mi emocji i to w nadmiarze, zatem tym razem postanowiłam się zabezpieczyć na wszystkie możliwe okoliczności. Walizkę ważyłam w domu z 200 razy, ostatni raz przed samym wyjściem upewniając się czy nic mi nie przyrosło przez noc. Na wszelki wypadek w bagażu podręcznym miałam o 2 kg mniej niż regulaminowo, gdyby wagi na Okęciu znacząco mijały się z prawdą w stosunku do mojej wagi i musiałabym coś przepakować. Na szczęście odprawa przeszła gładko i już zaczęła kiełkować we mnie nadzieja że tym razem obędzie się bez przygód. Niestety wypowiedziałam te słowa w złą godzinę...
Schody zaczęły się przy kontroli osobistej. Regulaminowo rozebrałam kurtkę, pasek, zegarek, położyłam grzecznie torebkę wyciągając z niej uprzednio telefony, wypakowałam laptopa i przeszłam przez bramki. Ja na szczęście przeszłam bezboleśnie ale moja torebka już nie... W czasie jak ja się pokornie ubierałam moja torebka przejeżdżała przez skaner tam i z powrotem a za każdym razem panowie po kolei wyciągali z niej całą zawartość. W końcu jak zaczęłam powoli odczuwać irytację przepuszczali już tylko portfel. Dodam że drugi - wzięłam osobno stary nie używany z przeznaczeniem na leje. W międzyczasie zbiegło się ich więcej i sporą grupką oglądali ten monitor. Stałam potulnie z boku i obserwowałam rozwój wydarzeń. W końcu jeden wziął portfel otworzył go i zaczął grzebać, coś tam znalazł i zaczęli się tłumnie naradzać. Dalej ze stoickim spokojem sterczałam jednocześnie zastanawiając się co im w tych lejach nie pasuje. No i się doczekałam. Podszedł do mnie jeden z tych wytrwałych pracowników straży granicznej jednocześnie mając resztę świty za sobą, trzymając w ręku pewien przedmiot i zapytał "czy to moje" a pode mną się nogi załamały. Chciałam Wam nawet quiz zrobić ale i tak nikt pewnie by nigdy nie wpadł na pomysł jakich piramidalnych szczytów głupoty dosięgnęłam. Wyobraźcie sobie Pan trzymał w dwóch paluszkach nabój do KBKSu... I rzeczywiście ten nabój był mój...
Kiedyś ze 100 lat temu w czasach końca podstawówki mój szanowny rodziciel zabierał mnie ze sobą na strzelnicę i któregoś razu "zabrałam" sobie jeden nabój "na pamiątkę". I teraz właśnie ten souvenir dał o sobie znać w najmniej odpowiednim momencie.
Autentycznie stałam zbaraniała i nie wiedziałam co powiedzieć. Miałam wrażenie że cokolwiek powiem i tak mi nikt nie uwierzy. Przed oczami już miałam wizje siebie za kratami za próbę przemycenia na pokład samolotu naboju i tylko czekałam kiedy ta już pokaźna świta Straży Granicznej, która się zebrała wokół zakuje mnie w kajdanki.
Zasadniczo jąkając się opowiedziałam skąd się wziął w moim portfelu, ale zważywszy na fakt że na czoło wystąpiły mi krople potu, ręce mi się trzęsły i nie umiałam poprawnie sklecić całego zdania sama dla siebie brzmiałam mało przekonująco. Pan się spojrzał na mnie powątpiewająco, z drugiej strony równie dobrze mogło to być spojrzenie z politowaniem w stylu "Ty głupia blondynko", a ja usiłowałam dodać że ten nabój ma bardziej wartość sentymentalną niż użytkową. Prawie bliska zawału czekałam co będzie dalej. Na szczęście dla mnie, jak mnie uświadomił Pan obejrzeli nabój dokładnie i był uszkodzony, więc niezdatny do użytku. Może przez te kilkanaście lat narażania go na przebywania w moim portfelu coś się tam popsuło. W rezultacie po ponownym przeszukaniu "bardzo dokładnie" reszty bagażu komisyjnie wyrzuciłam nabój do pojemnika i zostałam puszczona do hali odlotów.
Nie ufali mi chyba do końca, bo do samego odlotu plątali się gdzieś w mojej okolicy panowie w mundurach i myślę że kilku bez mundurów też mi się dziwnie przyglądało. Nie wiem czy nie sprawdzali czy aby nie "umówiłam" się z kimś innym na lotnisku i coś mam mu przekazać. A może ja już mam manie prześladowczą. W każdym razie do momentu jak nie zasiadłam w samolocie cały czas drżałam czy jednak nie zmienią zdania i ktoś zaraz przybiegnie i mnie zakuje w te kajdanki.
W samolocie wzięło mnie trochę na refleksje i doszłam do wniosku że może i dobrze że znaleźli to w cywilizowanym kraju, bo ja z tym portfelem dla przykładu byłam i w Egipcie i Maroku i kilku innych miejscach, a tam myślę nie poszłoby tak gładko i miło i mogło się skończyć katastrofalnie.
Że też nie mogłam sobie wziąć łuski na pamiątkę...

piątek, 23 kwietnia 2010

emocji ciąg dalszy

...jak pewnie większość kojarzy we wtorek również nie udało mi się wylecieć...
Zirytowało mnie to do tego stopnia że postanowiłam się znarowić i przestawić cały wyjazd o 2 tygodnie bo wystarczy mi że mój szanowny szef funduje mi "życie w warunkach niepewności" i dodatkowe atrakcje mogłyby doprowadzić do tego że ucierpi moja i tak już nadszarpnięta wytrzymałość.

Oszczędzę szczegółowego opisywania "drogi krzyżowej", którą przeszłam usiłując przedrzeć się przez biurokrację w naszej firmie w celu zmian rezerwacji samolotu, mieszkania w Rumunii oraz uzyskania wszystkich niezbędnych "approvals" itp itd. Jak na złość wszystkie osoby zaangażowane w organizację mojego wyjazdu zarówno u nas jak i pozostałych firm pośredniczących znajdowały się na urlopie, a osoby "zastępujące" były albo średnio zaangażowane w temat albo wcale. Zatem po wykonaniu kilkunastu telefonów, gdzie każda kolejna osoba spuszczała mnie na drzewo moja stabilność emocjonalna była wystawiana na coraz bardziej negatywne bodźce i istniała szansa że albo dojdzie do rękoczynów na jakiejś bogu ducha winnej ofierze, która się akurat nawinie, albo co gorsza targnę się ze zgryzot na własne życie. W pewnym momencie kiedy Pani z biura pośredniczącego w wynajmie we Francji napisała mi maila że "po sprawdzeniu" to chyba jednak nie oni wynajmowali moje mieszkanie więc nie mogą mi pomóc w przesunięciu rezerwacji, stan mojego najwyższego zagotowania doprowadził do tego że w akcie desperacji sama zadzwoniłam do Rumunii i dogadałam się co do chaty.
Nie muszę chyba mówić ile czasu i energii zmitrężyłam żeby cały proces doprowadzić do radosnego finału. Można sobie na tle tych wydarzeń wyobrazić stan krańcowego rozdrażnienia połączonego z dojmującym poczuciem porażki, kiedy we wtorek wieczorem dowiedziałam się że od środy wszystko wraca do normy i samoloty latają...
Znając moje szczęście będą latać akurat do przyszłej niedzieli po czym nadleci następna chmura...

Ale już się uspokoiłam:) mam do tego dystans:)
I chciałam kochani Wam powiedzieć że wszystkie maile, telefony i smsy dotyczące tego że "lata czy nie lata" na mnie nie działają
nic a nic...
mam luz...
wrrr

niedziela, 18 kwietnia 2010

no to poleciałam...

no i z tego wielkiego "kambeku" zrobił się "nieco spóźniony", choć jak tak dalej pójdzie to nawet i "mega spóźniony", chociaż mówi się lepiej późno niż wcale...
Chwilowo tak czy inaczej utknęłam, nie wiadomo do kiedy. Jak to mam w zwyczaju szukając dzisiaj pozytywów tej sytuacji doszłam do wniosku że i tak nie jest najgorzej. Pozytywy które znalazłam przedstawiają się następująco:
- mogłam na przykład lecieć z jakimiś śmiesznymi przesiadkami i utknąć na 3 doby na jakimś terminalu, to dopiero byłby kanał...
- mało tego że zaoszczędziłam czas na pakowaniu walizki to do tego mam jeszcze wszystko poprane (bo czekało na wyjazd)
- nareszcie od nie pamiętam kiedy wolny weekend i nawet nie muszę się wygęgać z łóżka

Negatyw jest jeden zasadniczy a mianowicie że dalej nie wiem kiedy polecę. Rano tylko przytomnie zadzwoniłam zmienić rezerwacje na samolot, żeby mieć już coś w ręku, a nie próbować załatwiać jak odblokują przestrzeń i dowiedzieć się że najwcześniej za 2 miesiące. Z resztą sympatyczny Pan powiedział że tak czy inaczej pierwsze wolne miejsce na bezpośredni lot ma dopiero za tydzień, więc zasugerowałam że mogę lecieć nawet przez Mozambik byle coś znalazł wcześniej. Zaliczania Afryki i Azji udało się uniknąć tak więc wersja na teraz jest wtorek przez Wiedeń. Trzymajcie kciuki.

AAAA za wszystkie smsy, maile, telefony z zapytaniami odnośnie mojego wylotu dziękuje. Ufam że przemawia przez Was prawdziwa troska, chociaż w głosach niektórych słyszałam wyraźne rozbawienie. Mam nadzieje że to nie oznacza że śmiejecie się ze mnie w duchu tylko po to aby mi dodać otuchy...
:)

Paulinka GRATULAAAAAACJE!!!!!!

Tym którzy jeszcze nie wiedzą uprzejmie donoszę że wczoraj o 17.03 nasz koleżanka Paulina wydała na świat piękną Ninkę, która będzie pracować na nasze emerytury:)
Gratulacje i uściski zarówno dla mamy jak i małej fasolki:)

sobota, 17 kwietnia 2010

norma...

... przecież nie mogło być inaczej...
Zastanawiam się czy to tylko ja zostałam tak hojnie obdarowana przez los, że zawsze trzymają się mnie dziwne przypadki i nic nigdy nie toczy się zwyczajnym, zaplanowanym rytmem?
Może ja mam jakiś "paranormalny" magnes, który przyciąga i dostarcza w nadmiarze nieprzewidzianych emocji...
Dobrze że ja już od jakiegoś czasu przestałam planować szczegółowo dalej niż na dwa dni do przodu bo chybabym dostała wrzodów na żołądku.
Oczywiście i tym razem z moim wylotem nie mogło być inaczej... Co prawda w najśmielszych założeniach przewidywałam najwyżej opóźnienie być może kilkugodzinne związane ze wzmożonym ruchem VIPów przylatujących na uroczystości pogrzebowe, ewentualnie po raz kolejny "kombinowane" połączenia bez jakiejkolwiek logiki i zachowania kierunku. Nawet nie wzruszyłabym się gdyby mnie puścili przez Nowosybirsk. Przywykłam i się z tym już nawet pogodziłam. Tego typu "niedogodności" mam wkalkulowane w życiorys i po latach praktyki nawet mi ciśnienia nie podnoszą, ale chmura pyłu wulkanicznego znad Islandii to już nawet jak na mnie lekka przesada...
W czwartek wieczorem doniesienia odnośnie paraliżującego ruch pyłu skwitowałam wzruszeniem ramion, w piątek tylko grzecznie napisałam maila jakie mam podejmować kroki gdyby w niedzielę lot został jednak odwołany. Dostałam w odpowiedzi numer infolinii z dopiskiem "proszę wierzyć że będzie wszystko dobrze". Zgodnie z otrzymanymi wytycznymi "pełna wiary" dzisiaj rano zjadłam śniadanie po czym ze stoickim spokojem przeczytałam na LOT komunikat że w dniu dzisiejszym również wszystkie loty odwołane. Ok 18 ma zapaść decyzja co do jutra. Chociaż może i dobrze że jak to mam w zwyczaju, pakowanie odłożyłam na ostatni dzień przed wylotem, w ten sposób oszczędziłam sobie kłopotu z rozpakowywaniem. Czekam wobec tego na kolejny komunikat czy mam się pakować czy nie.
Swoją drogą jestem ciekawa co oprócz pyłu wulkanicznego może mi się jeszcze przydarzyć...

czwartek, 1 kwietnia 2010

Wielki "kambek"

Dawno mnie tu nie było, ale myślę że czas najwyższy powoli zacząć aktualizować kilka wątków jako że wielkimi krokami zbliża się czas mojego powrotu do Bukaresztu. Jak się okazuje nie tylko ja jestem świadoma tego faktu - znalazłam dzisiaj ciekawą informację

Niespodziewany strajk sparaliżował transport publiczny w Bukareszcie - powiadomił zarząd transportu rumuńskiej stolicy - RATB.Nie jeżdżą autobusy, tramwaje i trolejbusy, działa zaś metro, obsługiwane przez inne przedsiębiorstwo. PAP
http://wprost.pl/ar/191161/Bukareszt-sparalizowany-strajkiem-komunikacji/

Najwyraźniej już się rozniosło że przylatuje za kilka dni i powoli przygotowują się na mój powrót. Pewnie wyszli z założenia że trening czyni mistrza i tym razem wolą być "well prepared" na nadchodzący disaster :) Aż się boje pomyśleć co mnie jeszcze może spotkać tym razem, tym bardziej że wiem że Rumunii są niezwykle utalentowani w kreowaniu abstrakcyjnej rzeczywistości...
Z drugiej strony jeśli mam być szczera to trochę brakowało mi tych wszystkich survivalowych sytuacji oraz nieustannie towarzyszącego mi uczucia "where the f... is gate to the next level". Podobno adrenalina też uzależnia:)

Wiem że data dzisiaj może być myląca ale ja naprawdę wracam i to nie Prima Aprilis:)

sobota, 2 stycznia 2010

Wszysto dobre co się dobrze kończy

No i nadszedł ten moment... wracam:)
Jeszcze kilka godzin i będę w domu:):):)
Wiem że ostatnio trochę się opuściłam w pisaniu, no może trochę więcej niż trochę, ale obiecuje że solennie wszystko uzupełnię. Sterta zdjęć czeka na swoją kolej, jak również kilka ciekawych opowieści. Powiedzmy że ostatnimi czasy miałam hmmm ciekawsze zajęcia i dlatego zaniedbałam trochę dzienniki z podróży. Myślę że po powrocie będę miała więcej czasu na uzupełnienie zaległości.

Na marginesie kochani lecę do domu przez Szwajcarię więc gdyby mnie zaaresztowali za pedofilie, wstawcie się proszę za mną i zróbcie jakąś zrzute. To może założą mi jakąś obroże i pozwolą chociaż wrócić do domu i poruszać się w obrębie kuchni...

Bloga oczywiście nie kończę jako że sporo zostało do opowiedzenia - to po pierwsze, a po drugie wracam tutaj jeszcze za jakiś czas...

Szcześliwego Nowego Roku!!!!
Do zobaczenia w Polsce:):):)