środa, 9 kwietnia 2014

Veni, vidi, et... comedi



Dzisiaj z serii “dziwne miejsca na kulinarnej mapie Bukaresztu”.
Miałam wczoraj przyjemność zwiedzić i nie tylko bo również i posmakować, ale co najważniejsze „doświadczyć” niezwykłego przeżycia kulinarnego. Ale może po kolei. 

Kilka dni wcześniej przy okazji dyskusji w kwestii pożywienia, w szczególności w kwestii lokalnej gastronomii zasugerowano mi że powinnam koniecznie „zaliczyć” posiłek w restauracji Excalibur. Co więcej absolutnie muszę to tego celu skrzyknąć większą ekipę... Podczas pierwszej wizyty opisałam wcześniej najbardziej sławną restaurację Bukaresztu Caru cu Bere więc nie będę do tego wracać. W każdym razie jako z natury żądna nowych miejsc i przeżyć udało mi się zorganizować przy współudziale kolegów z pracy takie wyjście.

Restauracja znajduje się w centrum przy ulicy Academiei, utrzymana generalnie w typowo średniowiecznym stylu. Stara kamienica z gołymi kamiennymi ścianami posłużyła do tego celu znakomicie. Wnętrze muszę przyznać całkiem zręcznie udało się zaadoptować na styl średniowiecznego zamku co ogólnie robi fajne wrażenie. Na pierwszy rzut oka można pomyśleć że w Polsce też kilka takich zgrabnych stylizacji można zwiedzić i zakosztować. Otóż chyba niekoniecznie… Bardzo szybko zostałam wyprowadzona z błędu że nic niezwykłego w tej restauracji nie widzę.

Generalnie jak to się mówi diabeł tkwi w szczegółach a zatem wymienię kilka najbardziej istotnych różnic:
„Posiłki” zasadniczo zgodnie z koncepcją wizualizacyjną są serwowane na kształt średniowiecznej „uczty” eufemistycznie ujmując…, bardziej dosadne by było „wyżerka”…  jak zajechało „jedzenie” stało się dla mnie jasne skąd potrzeba „skrzyknięcia większej ekipy”. Jeden „półmisko-posiłek”, czy raczej drewniane coś w kształcie tacy (lub bardziej europalety myślę…) jest przeznaczony dla 6-ciu osób (zgodnie z opisem w menu) chociaż jak dla mnie to raczej 8 i więcej. Nam w 7 osób udało się pochłonąć maksymalnie 60-70% tego co zostało podane…


Jednak zdecydowanie to co utkwi mnie chyba do końca życia w pamięci to drobny szczegół że do jedzenia nie są podawane ŻADNE SZTUĆCE!!! Żeby oczywiście wszystko było wizualnie zgodne i spójne. Zatem posiłek spożywa się wyłącznie przy użyciu WŁASNYCH RĄK i PALUSZKÓW. Hmmm można zasadniczo użyć nie własnych ale z przyczyn higienicznych nie polecam :P.
Łaskawie na wyposażeniu posiłku znajduje się jeden duży nóż w celu „odcinania sobie kawałków mięsa” i nakładania na własny talerz oraz coś na kształt drewnianej łyżki do polewania sosem i to by było na tyle w kwestii narzędzi. Aaaa jeszcze woda z cytryną do „opłukania paluszków” :P.

Szczerze mówiąc przeżycie było dość osobliwe. Z jednej strony duuuuży fun z okazji w pełni akceptowalnego odstępstwa od przyjętych zasad etykiety, ale z drugiej strony okazuje się jakim inwalidą człowiek się staje jak już się przyzwyczai do używania jakiś narzędzi… Największym problemem okazuje się przemieszczenie czegoś z talerza do buzi nie umorusawszy się przy tej okazji. Na przykład kawałka mięsa umaczanego w sosie…, czy siekanej surówki kapusty z marchewką… plasterek pomidorka… Najpierw problem złapać w palce a potem dostarczyć całość skutecznie w miejsce przeznaczenia. Polecam – spróbujcie potestować!!! Do tego jeszcze jak dołożymy fakt że znajdujemy się w miejscu publicznym, całość prezentuje dość zabawny obrazek. Pocieszało mnie tylko że wszyscy dokoła borykali się z tymi samymi problemami :P

Widziałam też w karcie desery ale jak sobie zwizualizowałam że będę np. lody musiała jak piesek zlizywać z talerza – po namyśle wolałam nie ryzykować…

W każdym razie polecam koniecznie jako MUST EXPERIENCE


 

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

City that never sleeps



I jak zwykle obiecuje sobie że będę relacjonować na bieżąco a później wychodzi że na chęciach się kończy. Niestety w Bukareszcie spędzony czas jest zawsze tak intensywny że doba powinna mieć zdecydowanie o połowę więcej…

Niestety w zeszłym tygodniu udało mi się po pracy z sukcesem wrócić do domu jedynie w środę. I to tylko dlatego że musiałam w końcu dotrzeć w godzinach „urzędowania” do jakiegoś marketu celem zakupu głównie herbaty i kilku mało istotnych kosmetyków… Za to w czwartek dla odmiany odpokutowałam nieobecność dodatkową porcją wrażeń na koncercie lokalnej gwiazdy rocka – podpinam mały teaser dla zobrazowania.



W piątek już wychodząc pracy czułam się jak żywy trup – skończyło się na tym że jak się przyłożyłam na chwilę do poduszki z zamiarem „godzinnej drzemki” o godzinie 19.30 to wstałam następnego dnia po 8…
Sobota - żeby nie była tak nudno i zwyczajnie „zwiedziłam” kilka klubów. Oczywiście tradycyjnie jak to w Rumunii wszystkie miały „na wyposażeniu” lepszej lub gorszej jakości tancerki i grupy taneczne. Pełen wachlarz, nie ominął mnie nawet występ „drag queen” w jednym z najbardziej modnych lokali miasta. Chciałam udokumentować na zdjęciach ale po namyślę stwierdziłam że chyba nie jesteście gotowi na takie widoki...
  
Jakikolwiek mój opór lub nieudane próby grzecznego wymiksowania się kończyły się komentarzami że przecież jestem polką to powinnam być przyzwyczajona. Na dłuższą metę tu się można wykończyć. Jeszcze kilka takich tygodni i odeślą mnie do Polski w „sosnowym piórniczku” (jak zwykła mawiać Joanna B.)

Ktokolwiek powiedział że Tokio to miasto, które nigdy nie śpi – NA PEWNO NIE BYŁ W BUKARESZCIE!!!



środa, 2 kwietnia 2014

Great to be back



Zawsze myślałam, że z każdym kolejnym powrotem do Bukaresztu wszystko co mnie otacza spowszednienie i nie będzie już niczego co mnie zdziwi. Nie doświadczę już kolejnych zaskakujących sytuacji, absurdalnych przypadków, nie spotkam miejsc, ludzi, którzy mnie poruszą. Nic bardziej mylnego – to miasto chyba nigdy nie przestanie zaskakiwać… Z jednej strony szare, brudne i zaniedbane a z drugiej strony tak wielobarwne kulturowo, pełne życia, prawdziwe. Jadąc z lotniska, mijając znajome miejsca dopiero poczułam jak bardzo tęskniłam za Bukaresztem i jakie emocje we mnie to miasto zawsze rozbudza.
Wiedziałam to od pierwszego pobytu i potwierdzam obecnie: spośród miast miałam przyjemność przebywać nie ma drugiego takiego jak Bukareszt!!!

Ok dość rozczulania, najwyższy czas do konkretów :) kilka spostrzeżeń i porównań po pierwszych dwóch dniach pobytu:
1. Lotnisko Otopeni – zdecydowana poprawa, szczególnie w kwestii komunikacji z centrum miasta. Z czasów które pamiętam jedyna możliwość to była prywatna mafia taksówkowa z „barbarzyńskimi” cenami. Tu koledzy z Rumunii zrobili gigantyczny krok ku cywilizacji i zainstalowali na lotnisku specjalne automaciki wyglądające jak bankomat z listą wszystkich dostępnych w Bukareszcie firm przewozowych wraz z cenami. Jedyne co trzeba zrobić to wybrać z listy bądź ulubionego przewoźnika, bądź najtańszego (w moim przypadku) i nacisnąć guziczek. Automacik drukuje numerek boczny taksów, która podjedzie i gotowe: wychodzę przed lotnisko i czekam na swoją :)
W kwestii cen bukaresztańskich „jeloł kab” nic się nie zmieniło na szczęście, za 20km kurs do centrum zapłaciłam ok 40pln :). Oczywiście stan techniczny również niewiele się zmienił (i… nadal można zapytać pana taksówkarza o pozwolenie na zapalenie papierosa :) ), ale najważniejsze jest to że dowozi za przyzwoitą cenę z miejsca a do miejsca b :P.
Dla tych którzy śledzili mojego bloga wcześniej nie jest tajemnicą że wykazuje się irracjonalną fascynacją jeśli chodzi o środki masowej komunikacji – sorry z dewiacjami nie da się walczyć..
2. Mieszkanie, które wynajęłam okazało się na szczęście takie jak na zdjęciach. Oczywiście żeby nie było tak różowo i cudownie - jak już się rozlokowałam i rozpakowałam okazało się że nie działa INTERNET!!!. Dla mnie to jak życie bez wody!!! zatem podjęłam się tej niebagatelnej czynności i połączyłam się z „bezpłatną infolinią obsługową Romtelecom… Nie ukrywam że podniesienie słuchawki wymagało ogromnej dawki heroizmu, ponieważ przed oczami miałam historie z życia wzięte z kontaktów chociażby z infoliniami w Polsce. Jedynie desperacja mnie popchnęła do kontaktu z infolinią w Rumunii jeszcze w dodatku do operatora narodowego. Czarne myśli kłębiły mi się w głowie ale… wyszło na to, że sympatyczna i miła (jak wszędzie) pani mówiła świetnie po angielsku. Z detalami przeprowadziła pełną diagnostykę, kazała mi po kolei włączać, wyłączać, sprawdzać gdzie i który kabelek jest podpięty i cierpliwie czekała aż przeprowadzę te wszystkie ekwilibrystyczne czynności. Koniec końców umówiła mi technika na następny poranek. Obecnie działa – co widać. Zapiszę na liście dokonań.
3. Najbliższe sąsiedztwo obfituje w kluby, restauracje, mam również przy wyjściu z klatki całodobowy – żyć nie umierać :). Oczywiście doskonale znam topografię tej części miasta, więc dokonałam świadomego wyboru:P
4. Większość zapewne również pamięta że windy w tym kraju to osobliwość – jeśli nie to odsyłam do początków pierwszej wizyty. Z obecnego pobytu ponownie dorzucam windę, która delikatnie mówiąc wprawiła mnie w osłupienie... Załączam fotę bo słowami się tego nie da oddać.

5. W kwestii „lesson learned” z poprzednich wyjazdów – duże niedopatrzenie z mojej strony. Zupełnie mi wyleciało z głowy że w sklepach ciężko znaleźć najzwyklejszą herbatę… mają jakieś śmieszne granulowane owocówki. W najlepszym przypadku zwykłe owocówki. Pozostaje jedynie supermarket (i tam bywa problem znaleźć) ale jeszcze nie miałam czasu dotrzeć, zatem na razie zostałam pozbawiona tego szlachetnego trunku :(
Dla tych co mnie nie znają lepiej – informacja objaśniająca: pozbawiona możliwości wypicia dziennie kilku kubków herbaty z mlekiem – kompletna katastrofa. Obecnie 3 dzień z rzędu czuje się jak na detoksie… Oddałabym wszystko za choćby 2 łyczki :(
6. I na zakończenie dzisiejszych doniesień w nie mniejsze osłupienie niż winda wprawiła mnie ramówka programu telewizyjnego w jednej z rumuńskich stacji (nie wiem czy narodowa czy komercyjna – mało istotne). Radośnie o poranku w poniedziałek włączam odbiornik TV spodziewając się jak w każdym cywilizowanym kraju jakiegoś porannego śniadaniowego „bloku rozruchowego”, a tu…. „Człowiek Demolka” z Sywkiem w roli tytułowej… Leciał w tle towarzysząc mi podczas porannych ablucji :P. I w ten sposób rozbudzona i naładowana „pozytywną i radosną” energią podążyłam pierwszego dnia do pracy…
CDN

czwartek, 6 maja 2010

Aklimatyzuję się

Chociaż nie jest łatwo. Tym bardziej że jest cieplutko, nawet gorąco, co działa trochę demotywująco bo w takim słońcu ciężko się zebrać do pracy. Tutaj na szczęście pion administracji jeszcze nie wdrożył racjonalizatorskich pomysłów zapobiegania aktom samobójczym i okna możemy otwierać jak również wychodzić na tarasy. Zgodnie z prognozą pogody na najbliższe 2 tygodnie najniższa temperatura ma wynosić 24 stopnie a najwyższa oscylować wokół 30, co napawa mnie niewyrażalną radością i nawet trochę rekompensuje fakt że musiałam pracować 3 maja podczas gdy wszyscy leniuchowali. Wczoraj wieczorem uruchomiłam klimatyzacje w domu bo się nie dało wytrzymać.
Tak tylko chciałam uprzejmie donieść wcale nie dlatego żebyście mi zazdrościli…:P

Dokonanie numer 2.
Wyrwałam dwa gniazdka, tym razem w pracy, zasadniczo jedno ale podwójne… Powiedzieli że mam się nie przejmować i że to normalne, mam nadzieję że mówili prawdę a nie było to czysto kurtuazyjne stwierdzenie.
Aaaa i prawie zalałam sąsiada, ale jako że nikt nie przyszedł mnie okrzyczeć nie dopisuje do listy osiągnięć. No chyba że nikt pode mną nie mieszka i zorientują się później… A miało być tak pięknie. Napuściłam pełną wannę wody (duża rogowa), zdążyłam nawet zakupić uprzednio płyn do kąpieli więc z pianą:) Zapowiadało się dekadencko - wzięłam sobie nawet kieliszek wina, komputer położyłam na pralce, włączyłam film i oddałam się błogiemu lenistwu. Niestety moje relaksujące zabiegi znów poszły z dymem jak po obejrzeniu filmu, wychodząc z wanny zauważyłam że cała łazienka tonie… Chyba rura niedrożna, w każdym razie całą wodę którą usiłowałam wylać z wanny wybiło z powrotem do łazienki. Skończyło się na mopie i szmatach celem odprowadzenia namiaru wody. Zadzwoniłam rano żeby donieść o całym zdarzeniu co też nie było łatwe, bo zwroty typu "niedrożna rura" i "wybijało z powrotem" przerastają mój zasób słownictwa. W każdym razie przyszli i teoretycznie naprawili, wczoraj już działało normalnie. Na wszelki wypadek jednak postanowiłam zostać przy prysznicu.

wtorek, 4 maja 2010

Przetrwałam pierwszy dzień:)

Kilka spostrzeżeń i podsumowań na dobry początek.
Po ekscesach na lotnisku udało mi się szczęśliwie wylądować i dotrzeć do miejsca zamieszkania. Muszę powiedzieć że tym razem chylę czoła zarówno jeśli chodzi o organizację całego procesu jak i standardów zakwaterowania. Apartament mam naprzeciwko budynku w którym pracuje, nawet rano pokusiłam się o zwymiarowanie odległości jaką mam do przemierzenia i wyszło mi 207 kroków. Z centymetrem nie chciałam biegać po ulicy, bo myślę że nawet jak na Rumunię byłby to osobliwy widok. Zakładając z dużym zapasem pół metra na krok to wychodzi jakieś 100 więc lepiej z lokalizacją trafić nie mogli. Na upartego mogę w kapciach się przywlec:)

Mieszkanie też jest bardzo fajne, nawet szczerze mówić większe i lepsze od poprzedniego. Dwa niezależne pokoje, salon i sypialnia, osobna kuchnia z małą komórką na deskę do prasowania, odkurzacz itp. oraz duża łazienka z rogową wanną. W kuchni pełne AGD z mikrofalówką ekspresem do kawy, który akurat w moim przypadku jest sprzętem zbędnym ale sokowirówka się przyda. Nie zdecydowałam jeszcze czy miksera do czegoś użyje ale może to znak że powinnam nauczyć się piec kto wie… aaaa najważniejsze było to że nawet lodówkę mi wyposażyli w podstawowe produkty. Nawet sobie nie wyobrażacie jaka błogość mnie ogarnęła po emocjonujących przeżyciach na lotnisku jak zobaczyłam zimne piwko w lodówce. A moment jak zasiałam na balkonie w ponad 30 stopniowej temperaturze ze zmrożonym piwkiem w jednej ręce i papierosem w drugiej wprawił mnie niemalże w ekscytację.

Rozpakować mi się udało w miarę sprawnie i nawet po jakiś 15 minutach kombinacji udało mi się puścić telewizor przez głośniki kina domowego, co mnie również uszczęśliwiło i rozpierała mnie ogromna duma. Nie wiem czy sąsiedzi byli szczęśliwi z tego powodu równie mocno jak ja, ale mam wizję i mocny, konkretny dźwięk - trochę się niesie ale co tam. Wykombinowałam sobie że jak ktoś przyjdzie mnie uciszać będę udawać że rozumiem tylko po polsku i dopóki się nie nauczą będę udawać że nie wiem o co chodzi:)

Porażka jedna jak dotąd (więc chyba powinnam poczytywać ją za sukces). Zdążyłam załatwić jedną lampkę nocną, właściwie abażur, szklany. Ale to ich wina, chciałam się podłączyć z ładowarkami do przedłużacza pod łóżkiem, więc zwyczajnie go pociągnęłam do siebie no i po dźwięku który do mnie doleciał uświadomiłam sobie że pociągnęłam coś jeszcze. No cóż, mam jeszcze drugą, po przeciwnej stronie łóżka, miejmy nadzieje że ta przeżyje chociaż ten miesiąc.

W pracy tym razem lepiej organizacyjnie. Laptop czekał na mnie, chociaż czekam na aktywację konta…, telefon czekał z kartą sim, chociaż ta również czeka na aktywację, mój komputer dla odmiany nie chce się połączyć z siecią więc czekam na pana z servicedesku żeby przyszedł mnie skonfigurować. Jedyne co działa bez zarzutu to identyfikator, co jest dokonaniem zważywszy na fakt że ostatnim razem woziłam się z tą kartą prawie tydzień:)
Pogoda jest cudowna, w ciągu dnia wczoraj było ponad 30 stopni, noc cieplutka wychodziłam na papierosa na balkon w koszulce z krótkim rękawem i spodenkach do północy nawet i aż miło było posiedzieć kilka minut z przyjemnym ciepłym wietrzykiem. Dzisiaj też grubo ponad 25 stopni. To uświadomiło mi że po raz kolejny wykazałam się znacznym upośledzeniem umysłowym zabierając ze sobą 80% ciuchów z przeznaczeniem na porę raczej wczesno-wiosenną. Buty tez wszystkie pełne, mam tylko jedne sandały i to na obcasie, nawet klapki po namyślę wyciągnęłam z walizki bo stwierdziłam że mi się nie przydadzą, dorzucając w zamian kolejną kurtkę, w sumie mam ich pięć. Idiotka… Ale może to dobry bodziec żeby się wybrać na jakiś "szoping":)

aaaa winda ma ten sam patent, jechałam dzisiaj z sąsiadem i mnie objechał jak nacisnęłam 6te że on na 4te chciał... zważywszy na fakt że ta jest całkiem nowa wychodzi na to że dla tutejszych konstruktorów to chyba zbyt duży wysiłek zaprojektować coś co reaguje na więcej niż jeden guziczek...

niedziela, 2 maja 2010

Jak zwykle musiałam nawywijać...

Postawiłam jedynie pół straży granicznej w stan gotowości i to wcale nie dlatego że tak pięknie i powabnie wyglądałam...

Na wstępie zaznaczę że doleciałam (co widać) i dodam jak się okazuje to jak na mnie nie lada wyczyn... szczególnie w świetle tego przeżyłam na Okęciu...
Powiem szczerze że pył wulkaniczny, trąba powietrzna albo jakiś inny disaster byłby mniej dramatyczny. Ja się chyba nigdy nie odczepię od tej "każącej ręki" wiszącej nad moją głową. Kiedyś myślałam że być może zrobiłoby się nudno, więc może lepiej że coś coś dzieje, ale po namyślę cofam te słowa. NIECH MOJE ŻYCIE STANIE SIĘ W KOŃCU PRZERAŹLIWIE NUDNE I PRZEWIDYWALNE!!!

No dobra ale do rzeczy. Jak pewnie pamiętacie mój poprzedni przylot dostarczył mi emocji i to w nadmiarze, zatem tym razem postanowiłam się zabezpieczyć na wszystkie możliwe okoliczności. Walizkę ważyłam w domu z 200 razy, ostatni raz przed samym wyjściem upewniając się czy nic mi nie przyrosło przez noc. Na wszelki wypadek w bagażu podręcznym miałam o 2 kg mniej niż regulaminowo, gdyby wagi na Okęciu znacząco mijały się z prawdą w stosunku do mojej wagi i musiałabym coś przepakować. Na szczęście odprawa przeszła gładko i już zaczęła kiełkować we mnie nadzieja że tym razem obędzie się bez przygód. Niestety wypowiedziałam te słowa w złą godzinę...
Schody zaczęły się przy kontroli osobistej. Regulaminowo rozebrałam kurtkę, pasek, zegarek, położyłam grzecznie torebkę wyciągając z niej uprzednio telefony, wypakowałam laptopa i przeszłam przez bramki. Ja na szczęście przeszłam bezboleśnie ale moja torebka już nie... W czasie jak ja się pokornie ubierałam moja torebka przejeżdżała przez skaner tam i z powrotem a za każdym razem panowie po kolei wyciągali z niej całą zawartość. W końcu jak zaczęłam powoli odczuwać irytację przepuszczali już tylko portfel. Dodam że drugi - wzięłam osobno stary nie używany z przeznaczeniem na leje. W międzyczasie zbiegło się ich więcej i sporą grupką oglądali ten monitor. Stałam potulnie z boku i obserwowałam rozwój wydarzeń. W końcu jeden wziął portfel otworzył go i zaczął grzebać, coś tam znalazł i zaczęli się tłumnie naradzać. Dalej ze stoickim spokojem sterczałam jednocześnie zastanawiając się co im w tych lejach nie pasuje. No i się doczekałam. Podszedł do mnie jeden z tych wytrwałych pracowników straży granicznej jednocześnie mając resztę świty za sobą, trzymając w ręku pewien przedmiot i zapytał "czy to moje" a pode mną się nogi załamały. Chciałam Wam nawet quiz zrobić ale i tak nikt pewnie by nigdy nie wpadł na pomysł jakich piramidalnych szczytów głupoty dosięgnęłam. Wyobraźcie sobie Pan trzymał w dwóch paluszkach nabój do KBKSu... I rzeczywiście ten nabój był mój...
Kiedyś ze 100 lat temu w czasach końca podstawówki mój szanowny rodziciel zabierał mnie ze sobą na strzelnicę i któregoś razu "zabrałam" sobie jeden nabój "na pamiątkę". I teraz właśnie ten souvenir dał o sobie znać w najmniej odpowiednim momencie.
Autentycznie stałam zbaraniała i nie wiedziałam co powiedzieć. Miałam wrażenie że cokolwiek powiem i tak mi nikt nie uwierzy. Przed oczami już miałam wizje siebie za kratami za próbę przemycenia na pokład samolotu naboju i tylko czekałam kiedy ta już pokaźna świta Straży Granicznej, która się zebrała wokół zakuje mnie w kajdanki.
Zasadniczo jąkając się opowiedziałam skąd się wziął w moim portfelu, ale zważywszy na fakt że na czoło wystąpiły mi krople potu, ręce mi się trzęsły i nie umiałam poprawnie sklecić całego zdania sama dla siebie brzmiałam mało przekonująco. Pan się spojrzał na mnie powątpiewająco, z drugiej strony równie dobrze mogło to być spojrzenie z politowaniem w stylu "Ty głupia blondynko", a ja usiłowałam dodać że ten nabój ma bardziej wartość sentymentalną niż użytkową. Prawie bliska zawału czekałam co będzie dalej. Na szczęście dla mnie, jak mnie uświadomił Pan obejrzeli nabój dokładnie i był uszkodzony, więc niezdatny do użytku. Może przez te kilkanaście lat narażania go na przebywania w moim portfelu coś się tam popsuło. W rezultacie po ponownym przeszukaniu "bardzo dokładnie" reszty bagażu komisyjnie wyrzuciłam nabój do pojemnika i zostałam puszczona do hali odlotów.
Nie ufali mi chyba do końca, bo do samego odlotu plątali się gdzieś w mojej okolicy panowie w mundurach i myślę że kilku bez mundurów też mi się dziwnie przyglądało. Nie wiem czy nie sprawdzali czy aby nie "umówiłam" się z kimś innym na lotnisku i coś mam mu przekazać. A może ja już mam manie prześladowczą. W każdym razie do momentu jak nie zasiadłam w samolocie cały czas drżałam czy jednak nie zmienią zdania i ktoś zaraz przybiegnie i mnie zakuje w te kajdanki.
W samolocie wzięło mnie trochę na refleksje i doszłam do wniosku że może i dobrze że znaleźli to w cywilizowanym kraju, bo ja z tym portfelem dla przykładu byłam i w Egipcie i Maroku i kilku innych miejscach, a tam myślę nie poszłoby tak gładko i miło i mogło się skończyć katastrofalnie.
Że też nie mogłam sobie wziąć łuski na pamiątkę...