Dzisiaj z serii “dziwne
miejsca na kulinarnej mapie Bukaresztu”.
Miałam wczoraj
przyjemność zwiedzić i nie tylko bo również i posmakować, ale co najważniejsze „doświadczyć”
niezwykłego przeżycia kulinarnego. Ale może po kolei.
Kilka dni
wcześniej przy okazji dyskusji w kwestii pożywienia, w szczególności w kwestii
lokalnej gastronomii zasugerowano mi że powinnam koniecznie „zaliczyć” posiłek
w restauracji Excalibur. Co więcej absolutnie muszę to tego celu skrzyknąć większą ekipę...
Podczas pierwszej wizyty opisałam wcześniej najbardziej sławną restaurację
Bukaresztu Caru cu Bere więc nie będę do tego wracać. W każdym razie jako z
natury żądna nowych miejsc i przeżyć udało mi się zorganizować przy
współudziale kolegów z pracy takie wyjście.
Restauracja znajduje
się w centrum przy ulicy Academiei, utrzymana generalnie w typowo
średniowiecznym stylu. Stara kamienica z gołymi kamiennymi ścianami posłużyła
do tego celu znakomicie. Wnętrze muszę
przyznać całkiem zręcznie udało się zaadoptować na styl średniowiecznego zamku
co ogólnie robi fajne wrażenie. Na pierwszy rzut oka można pomyśleć że w Polsce
też kilka takich zgrabnych stylizacji można zwiedzić i zakosztować. Otóż chyba
niekoniecznie… Bardzo szybko zostałam wyprowadzona z błędu że nic niezwykłego w
tej restauracji nie widzę.
Generalnie jak to
się mówi diabeł tkwi w szczegółach a zatem wymienię kilka najbardziej istotnych
różnic:
„Posiłki”
zasadniczo zgodnie z koncepcją wizualizacyjną są serwowane na kształt
średniowiecznej „uczty” eufemistycznie ujmując…, bardziej dosadne by było „wyżerka”…
jak zajechało „jedzenie” stało się dla
mnie jasne skąd potrzeba „skrzyknięcia większej ekipy”. Jeden „półmisko-posiłek”,
czy raczej drewniane coś w kształcie tacy (lub bardziej europalety myślę…) jest
przeznaczony dla 6-ciu osób (zgodnie z opisem w menu) chociaż jak dla mnie to
raczej 8 i więcej. Nam w 7 osób udało się pochłonąć maksymalnie 60-70% tego co
zostało podane…
Jednak
zdecydowanie to co utkwi mnie chyba do końca życia w pamięci to drobny szczegół że
do jedzenia nie są podawane ŻADNE SZTUĆCE!!! Żeby oczywiście wszystko było
wizualnie zgodne i spójne. Zatem posiłek spożywa się wyłącznie przy użyciu
WŁASNYCH RĄK i PALUSZKÓW. Hmmm można zasadniczo użyć nie własnych ale z przyczyn
higienicznych nie polecam :P.
Łaskawie na
wyposażeniu posiłku znajduje się jeden duży nóż w celu „odcinania sobie
kawałków mięsa” i nakładania na własny talerz oraz coś na kształt drewnianej łyżki
do polewania sosem i to by było na tyle w kwestii narzędzi. Aaaa jeszcze woda z
cytryną do „opłukania paluszków” :P.
Szczerze mówiąc
przeżycie było dość osobliwe. Z jednej strony duuuuży fun z okazji w pełni
akceptowalnego odstępstwa od przyjętych zasad etykiety, ale z drugiej strony okazuje
się jakim inwalidą człowiek się staje jak już się przyzwyczai do używania jakiś
narzędzi… Największym problemem okazuje się przemieszczenie czegoś z talerza do
buzi nie umorusawszy się przy tej okazji. Na przykład kawałka mięsa umaczanego
w sosie…, czy siekanej surówki kapusty z marchewką… plasterek pomidorka… Najpierw
problem złapać w palce a potem dostarczyć całość skutecznie w miejsce
przeznaczenia. Polecam – spróbujcie potestować!!! Do tego jeszcze jak dołożymy
fakt że znajdujemy się w miejscu publicznym, całość prezentuje dość zabawny
obrazek. Pocieszało mnie tylko że wszyscy dokoła borykali się z tymi samymi
problemami :P
Widziałam też w
karcie desery ale jak sobie zwizualizowałam że będę np. lody musiała jak piesek zlizywać
z talerza – po namyśle wolałam nie ryzykować…
W każdym razie polecam koniecznie jako MUST EXPERIENCE