środa, 9 kwietnia 2014

Veni, vidi, et... comedi



Dzisiaj z serii “dziwne miejsca na kulinarnej mapie Bukaresztu”.
Miałam wczoraj przyjemność zwiedzić i nie tylko bo również i posmakować, ale co najważniejsze „doświadczyć” niezwykłego przeżycia kulinarnego. Ale może po kolei. 

Kilka dni wcześniej przy okazji dyskusji w kwestii pożywienia, w szczególności w kwestii lokalnej gastronomii zasugerowano mi że powinnam koniecznie „zaliczyć” posiłek w restauracji Excalibur. Co więcej absolutnie muszę to tego celu skrzyknąć większą ekipę... Podczas pierwszej wizyty opisałam wcześniej najbardziej sławną restaurację Bukaresztu Caru cu Bere więc nie będę do tego wracać. W każdym razie jako z natury żądna nowych miejsc i przeżyć udało mi się zorganizować przy współudziale kolegów z pracy takie wyjście.

Restauracja znajduje się w centrum przy ulicy Academiei, utrzymana generalnie w typowo średniowiecznym stylu. Stara kamienica z gołymi kamiennymi ścianami posłużyła do tego celu znakomicie. Wnętrze muszę przyznać całkiem zręcznie udało się zaadoptować na styl średniowiecznego zamku co ogólnie robi fajne wrażenie. Na pierwszy rzut oka można pomyśleć że w Polsce też kilka takich zgrabnych stylizacji można zwiedzić i zakosztować. Otóż chyba niekoniecznie… Bardzo szybko zostałam wyprowadzona z błędu że nic niezwykłego w tej restauracji nie widzę.

Generalnie jak to się mówi diabeł tkwi w szczegółach a zatem wymienię kilka najbardziej istotnych różnic:
„Posiłki” zasadniczo zgodnie z koncepcją wizualizacyjną są serwowane na kształt średniowiecznej „uczty” eufemistycznie ujmując…, bardziej dosadne by było „wyżerka”…  jak zajechało „jedzenie” stało się dla mnie jasne skąd potrzeba „skrzyknięcia większej ekipy”. Jeden „półmisko-posiłek”, czy raczej drewniane coś w kształcie tacy (lub bardziej europalety myślę…) jest przeznaczony dla 6-ciu osób (zgodnie z opisem w menu) chociaż jak dla mnie to raczej 8 i więcej. Nam w 7 osób udało się pochłonąć maksymalnie 60-70% tego co zostało podane…


Jednak zdecydowanie to co utkwi mnie chyba do końca życia w pamięci to drobny szczegół że do jedzenia nie są podawane ŻADNE SZTUĆCE!!! Żeby oczywiście wszystko było wizualnie zgodne i spójne. Zatem posiłek spożywa się wyłącznie przy użyciu WŁASNYCH RĄK i PALUSZKÓW. Hmmm można zasadniczo użyć nie własnych ale z przyczyn higienicznych nie polecam :P.
Łaskawie na wyposażeniu posiłku znajduje się jeden duży nóż w celu „odcinania sobie kawałków mięsa” i nakładania na własny talerz oraz coś na kształt drewnianej łyżki do polewania sosem i to by było na tyle w kwestii narzędzi. Aaaa jeszcze woda z cytryną do „opłukania paluszków” :P.

Szczerze mówiąc przeżycie było dość osobliwe. Z jednej strony duuuuży fun z okazji w pełni akceptowalnego odstępstwa od przyjętych zasad etykiety, ale z drugiej strony okazuje się jakim inwalidą człowiek się staje jak już się przyzwyczai do używania jakiś narzędzi… Największym problemem okazuje się przemieszczenie czegoś z talerza do buzi nie umorusawszy się przy tej okazji. Na przykład kawałka mięsa umaczanego w sosie…, czy siekanej surówki kapusty z marchewką… plasterek pomidorka… Najpierw problem złapać w palce a potem dostarczyć całość skutecznie w miejsce przeznaczenia. Polecam – spróbujcie potestować!!! Do tego jeszcze jak dołożymy fakt że znajdujemy się w miejscu publicznym, całość prezentuje dość zabawny obrazek. Pocieszało mnie tylko że wszyscy dokoła borykali się z tymi samymi problemami :P

Widziałam też w karcie desery ale jak sobie zwizualizowałam że będę np. lody musiała jak piesek zlizywać z talerza – po namyśle wolałam nie ryzykować…

W każdym razie polecam koniecznie jako MUST EXPERIENCE


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz