czwartek, 10 grudnia 2009

Tour de Transylwania cz3

Dzisiaj na specjalną prośbę Góry Fogaraskie i słynna trasa Transfogaraska.
Niestety ze względu na specyfikę i położenie w zimie najbardziej newralgiczny i jednocześnie najpiękniejszy odcinek jest zamknięty, ale można obejrzeć sobie z góry co też uczyniłam.
Sama trasa ciągnie się od południa od miejscowości Pitesti do miejscowości Arpasu de Jos na północy. Jak wspomniałam odcinek dający najwięcej adrenaliny, który notabene można obejrzeć na moich poprzednich wpisach (Top Gear goes to Romania), zaczyna się od południowej strony przy jeziorze i tamie Vidraru

I od tej strony składa się z kilku tuneli wiaduktów, oczywiście typowo dla górskiego krajobrazu jest powywijana, więc na pewno dla każdego kierowcy to będzie wielka przygoda.

Najbardziej spektakularna część znajduje się po drugiej stronie gór od Balea Lac, ta część z kolei jest prawdziwym sprawdzianem umiejętności.
Niestety jak zaznaczyłam na początku w zimie zamknięta, ale można ją było sobie obejrzeć niejko "z góry" korzystając z czegoś w rodzaju kolejki gondolowej zwanej "Telecabiną"


Całość naturalnie można obejrzeć na Flikerze jak również resztę zdjęć pokazujących piękno gór Fogaraskich. A muszę przyznać, że jest na co popatrzeć i w mojej opinii chyba najpiękniejsze pasmo Karpat w Rumunii. Z tego co zdążyłam się dowiedzieć to większość szczytów gór Fogaraskich jest nie do zdobycia bez raków i czekanów. Nawet w lecie podobno wejście na wiele spośród szczytów tutaj to kwestia nie kilku godzin, a wyprawa na cały dzień.
Dla tych, którzy podobnie jak ja uważają że Bóg stworzył mnie człowiekiem a nie kozicą jest wersja "leniwa" czyli wjazd kolejką na górę. Oczywiście niestety nie zobaczy się całości gór a zaledwie kawałek, no ale cóż nie każdy jest miłośnikiem wspinaczki. Dodam, że akurat w Balea Lac jest jeszcze jedna fajna atrakcja zimą. Hotel położony na górze oprócz zwykłych zabudowań stawia w sezonie "Hotel lodowy" w którym można się zatrzymać, na pewno jest to wielka atrakcja, a i podobno ceny do przeżycia.

środa, 9 grudnia 2009

Plotki

W firmie dzisiaj zahuczało od rana, taki "gorący" news, który zdominował całkowicie wszystkie inne doniesienia. Informacja, jakoby były podejrzenia, iż jeden z dyrektorów najwyższego szczebla został dotknięty nowym wirusem grypy. Całości przekazu dodaje jeszcze pikanterii fakt, że od rana jest nieobecny zarówno on jak i asystentka, która na marginesie wczoraj czuła się doskonale, a sekretariat jest zamknięty na cztery spusty. Ten drugi fakt jest chyba sprawą precedensową i powoduje największe spekulacje, jako że sytuacja, żeby nikogo nie było "na straży" departamentu, jak dotąd chyba nigdy nie miała miejsca. Dodatkowo nasze biuro graniczy ścianą z wspomnianym sekretariatem, jesteśmy więc niejako największą "grupą ryzyka":).
Reakcje powiem szczerze bywały różne, od najbardziej irracjonalnych po wręcz śmieszne. Przykładowo koledzy przeprowadzili wnikliwą dyskusję, jak teraz udać się do toalety chociażby umyć ręce skoro przecież on tam klamek dotykał, w rezultacie w szybkim tempie zostały zakupione jednorazowe chusteczki nasączone płynem odkażającym do biurowego użytku. Odbyto również strategiczną naradę czy włączać klimatyzację bo przecież jest "centralna" i "połączona" i coś tam może latać. Każdy również gorączkowo sobie przypominał każdy, nawet najdrobniejszy moment spotkania z owym dyrektorem na przestrzeni ostatnich dni, nawet zdawkowe "dzień dobry" na korytarzu, pod kątem tego co później dotykał, robił, na czym mogą znajdować się zarazki. Do gruntownych porządków jeszcze nie przystąpili, chociaż nie zdziwiłabym się rano gdybym zobaczyła ekipę deratyzacyjną. Jak przypomniałam, że ja przecież od połowy zeszłego tygodnia to zdążyłam oprychać, obkichać i obkaszleć cały pokój, włącznie ze znajdującymi się w środku sprzętami to aż się niektórzy zapowietrzyli. Jakoś wcześniej nie kojarzyli faktów, momo że w piątek wyglądałam jak z krzyża zdjęta. Starałam się ich pocieszyć, że skoro ja przeżyłam, to im raczej też nic nie grozi. Co najwyżej dwa dni wyjęte z życiorysu bedą mieli i po problemie, jak u mnie. Niektórzy nawet jeszcze się łudzą, że może w takim razie moja była "zwykła" a nie "świńska" i tak się zastanawiam czy nie wrzucić małej złośliwostki i nie pojechać się przebadać jednak. Z drugiej strony aż się boje sobie wyobrazić reakcji, gdyby się dowiedzieli że to prawda. Scenariusz z przedterminowym odesłaniem mnie do domu byłby chyba najbardziej łagodny i humanitarny z tych, które przychodzą mi do głowy...

wtorek, 8 grudnia 2009

Tour de Transylwania cz2

Zamek Drakuli


Jako wielka fanka, miłośniczka i w ogóle już chyba "groupie" Drakuli musiałam zaliczyć podczas mojej wycieczki miejsca historycznie z nim powiązane. Jednym z takich jest właśnie zamek w Poenari a zasadniczo jego ruiny. Być może z tej głównie przyczyny, Rumunii jako "turystyczną" siedzibę Drakuli ustanowili zamek w Branie, ponieważ jest on lepiej zachowany. Drugim powodem, nie wiem czy nie równie istotnym, jest możliwość "zdobycia" zamku, co nie jest naprawdę takie proste, sama zaświadczę. Żeby dostać się do ruin trzeba pokonać 1480 schodów po stromym zboczu. Dodam, że schody są różnej wysokości, nachylenia, co dodatkowo utrudnia sprawę. Około 30 minut wspinaczki może niektórych zniechęcić, widziałam jak jednostki wracały się z powrotem na dół nie osiągnąwszy celu... Teraz też się nie dziwię dlaczego ta miejscówka była wybrana przez Vlada na główną siedzibę. Przeciwnik pewnie zanim dotarł na górę już miał dość walki... Dla porównania wieża Eiffla ma 1665 schodów jeśli ktoś był i odważył się na wersje "by foot", więc niewiele więcej.


W mojej podróży na górę miałam psa przewodnika:) a właściwie sunie, która wiernie i nawet bez irytacji w oczach, zatrzymywała się za każdym razem kiedy traciłam oddech i bezpiecznie odholowała mnie do samej twierdzy:P


i widok z zamku


całość jak zwykle na Flikerze

Udało mi się jeszcze wygospodarować trochę czasu i wrzuciłam jeszcze zdjęcia z Curtea de Arges miasteczko po drodze do Poenari

poniedziałek, 7 grudnia 2009

z powrotem wśród żywych

Przeleżałam cały weekend z grypą w domu, mam nadzieję że nie tą nową, ale wole nie wiedzieć. W piątek ledwie się dowlokłam z pracy do domu uwieszona na rurce w metrze, w pozie pół błagalnej, pół cierpiętniczej i tylko czekałam, aż ktoś podejdzie i wrzuci pieniążek do "czapeczki biednej dzieczynki". Soboty praktycznie nie pamiętam, poza momentami jak na czworakach wlokłam się do łazienki, całą przespałam. Może i dobrze, bo momentami miałam wrażenie że przy każdym kaszlnięciu wypluje płuca. Objawy mogą wskazywać na nową mutacje grypy, kaszel, katar, totalny brak apetytu - od piątku do dzisiaj nie wzięłam nic do buzi w stanie stałym:) tylko płyny. Z tego ostatniego się cieszę bo mam wrażenie że straciłam ze 2-3 kilo:P W każdym razie upewniać się co to było nie będę, podobno ludzie nieśwaidomi żyją dłużej... Kaszel już mi przeszedł, został katar, ale z tym nauczyłam się już żyć. Humor wrócił jak widać do normalnego poziomu i nawet po tym, jak wrzuciułam kilka typowych dla mnie złośliwostek kolegom w pracy, wszyscy zgodnie doszli do wniosku że wracam do formy.

Wczoraj Rumuni wybrali wreszcie nowego-starego prezydenta i chwała im za to, bo przez ostatni tydzień już miałam dość debat politycznych w pracy. Oczywiście teraz są jeszcze bardziej podzieleni niż przed wyborami, tym bardziej że wygrana 50,4 do 49,6 jest dokładnym świadectwem jak bardzo podzielone jest społeczeństwo. Co więcej, z kimkolwiek się nie rozmawiało to w rzeczywistości każdy głosował nie "NA KOGOŚ" tylko "ŻEBY NIE WYGRAŁ TEN DRUGI" z takich czy innych przyczyn. W efekcie urzędujący prezydent rozpoczyna nową kadencję, na zasadzie "mniejsze zło", tudzież "lepszy taki, który nic nie robi niż taki co robi na szkodę". Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć powodzenia na najbliższą pięcioletnią kadencję. Miejmy nadzieje że emocje z czasem opadną.

Z ciekawostek zaczynam powoli rozumieć jak się czuje kość pomiędzy wygłodniałymi psami...
Oszczędzę szczegółów, ale w skrócie mogę powiedzieć że stanęło na tym, że wracam do Rumunii w okolicach marca. Z jednej strony to oczywiście fajnie czuć się potrzebną i docenioną i w pierwszej wersji miałam zwyczajnie zostać dłużej, ale trochę pokombinowałam i na chwilę wracam do mojej ukochanej Polski:) Jaka się ze mnie patriotka zrobiła, hehe. W każdym razie nowy szef i stary szef, choć teraz nie wiadomo który jest który, dogadali się jakoś i na chwilę obecną wracam do Polski na 2 miesiące po czym znów mnie wypożyczą do Drakuli:) Prawie jak handel żywym towarem... Swoją drogą jak przeczytałam w korespondencji, która się o mnie otarła "laurkę" na swój temat, to mnie prawie z butów wyrwało a banan mi nie schodził do późnego popołudnia z twarzy. Co tam banan, półksiężyc co najmniej, do tego niektóre zdania były wyboldowane!!! A tak!! się pochwalę żebyście wiedzieli z jakim skarbem macie do czynienia i jaki blask Was powinien oślepiać...
Dobra bo jak się rozpędzę to do jutra nie skończę:P

Aaaaa i dziękuje wszystkim jeszcze raz za życzenia baaaaardzo mocno. Sms-owe, telefoniczne, mailowe i wpisy na facebooku. To miłe, że ktoś tam jeszcze o mnie pamięta:) Jeszcze raz dzięki!!


czwartek, 3 grudnia 2009

Tour de Transylwania cz1

Wnioskując na przykładach z historii, stwierdziłam że tak czy inaczej jednorazowo nie uda mi się ani streścić całości wycieczki ani opublikować zdjęć. Na marginesie zdjęcia znad morza dalej leżą odłogiem. Podjęłam zatem męską decyzję, że będę to robić na raty.
Na początek oczywiście "mój zamek", jako że do chwili obecnej jest chyba moją przygodą życia:)
Wieczór już mniej więcej opisałam na żywo, zakopana pod stertą kocy w mojej celi koło barbakanu. Ciepło rzeczywiście nie było a grzejniczek, który dostałam, nie był w stanie nagrzać wystarczająco całego pomieszczenia, a już tym bardziej kamiennych murów. Ale w obliczu takiej możliwości i tak byłabym w stanie znieść nawet minus 20:) Nawet telepiąc się z zimna z latarką w ręku, zrobiłam w nocy obchód jak prawdziwa pani na włościach. Trochę było strasznie, a po powrocie okazało się że nawet moja mucha mnie opuściła. Nie wiem czy ewakuowała się w poszukiwaniu cieplejszego miejsca czy zwyczajnie zdechła. Fakt faktem zostałam sama, aż w uszach cisza dzwoniła. Dobrze, że byłam zmęczona po całym dniu jeżdżenia po Transylwanii i udało mi się zasnąć. W przeciwnym przypadku istniałaby szansa że zaczęłabym "słyszeć głosy"...
Rano Pan Kustosz jak mniemam oprowadził mnie po zamku i znów zabrał do siebie nakramić:) Dogadywaliśmy się w większości na migi ale jak widać to międzynarodowy język. Dostałam oprócz śniadania jeszcze dwa jabłka na drogę:).

Mój zamek z zewnątrz

Barbakan a po prawe widać okienka mojego miejsca nocnego spoczynku.


Widok na dziedziniec
Całość zdjęć można obejrzeć na flikerze
Postaram się w miarę systematycznie publikować i opisywać kolejne miejsca tym bardziej, że naprawdę trafiłam na wiele interesujących.

Aaaa... To była ta sławna "noc wampirów", ale jakoś nic mnie w nocy nie pytało czy jadłam czosnek, ani nie pogryzło, no chyba że nie pamiętam...